Trybuna Ludu, listopad 1970 (XXII/304-333)

1970-11-22 / nr. 325

NIEDZIELA, 22 LISTOPADA 1970 R. — NR 885 O panowują zawód Budowane obecnie Zakłady Przemysłu Dziewiarskiego „Luxpol" w Stargardzie Szczecińskim roz­poczynają produkcję w roku przyszłym. Od kilku już jednak miesięcy w części gotowych czeń odbywa się szkolenie przyszłej załogi. Grażyna Piotrowicz wprawia się w montowanie pomiesz­wkła­dek usztywniających do kołnierzy koszul stilonowych. Fot. A. Nowosielski Wiejskie kontrasty Sprawy nie tylko rodzinne T RADYCYJNIE zwykliśmy uważać steranych wie­kiem i ciężką pracą rolników za bardziej pokrzyw­dzonych w konfliktach rodzinnych. Istotnie, przy­sadki złego traktowania rodziców, którzy przekazali swe gospodarstwa dzieciom, nie należą do rzadkoćci. Bywa jednak i odwrotnie, Rodzice którzy oddadzą go­spodarkę dzieciom, zawsze mogą dochodzić swych praw, nawet jeśli nie były one za­gwarantowane w umowie o dożywociu. Chroni ich Ko­deks Rodzinny i Opiekuńczy. Nie ma jednak żadnych prze­pisów prawnych, broniących najbardziej nawet słusznych i zdawałoby się bezspornych interesów młodych rolników, których rodzicielska wola po­zbawia nie tylko statusu go­spodarza, lecz w ogóle prawa do pozostawania w gospodar­stwie. Dodajmy, że chodzi tu nie tylko o rolników miodych wiekiem. Przeważnie są to już mężczyźni w sile wieku, któ­rzy przez wiele lat pracowali na ojcowskich gospodar­stwach, posłusznie spłacali rodzeństwo, utrzymywali ro­dziców, nie zyskując w za­mian żadnych praw majątko­wych. Nie odwołują się oni na ogól do sądu, gdyż wiedzą, że szansa wygranej jest mini­malna, lub wręcz żadna. Szu­kają sprawiedliwości pisząc do władz, instytucji, prasy- i radia. Oto kilka typowych przykładów. Listy wydziedziczonych Pisze rolnik ze wsi Pluta Żelechowska pow. Garwolin. „Jestem prostym chłopem. Od najmłodszych lat praco­wałem na gospodarce. Ojciec mnie wybrał na gospodarza. Gdy zacząłem gospodarować, na tej ziemi stała tylko sto­doła. Mieszkaliśmy z ojcem u stryja Na komornym Chodzi­łem na zarobek do gospoda­rzy, brałem dzierżawę od in­nych, pracowałem ponad siły. Pobudowałem dom, studnię, kupiłem maszyny rolnicze. Kiedy się ożeniłem, żona zwiozła ze swego gospodarst­wa wszystko, co miała. Ro­dzeństwo — dwaj bracia i sio­stra osiedlili się w Warszawie. Dwadzieścia lat temu. Przez cały ten okres ciągnęli pienią­dze z naszego gospodarstwa. Dziś mają własne wille i sa­mochody Przed czterema la­ty przyjechał młodszy brat z Warszawy Zażądał 40 tysięcy, bo kupuje sobie uńllę. Sprze­daliśmy łąkę i daliśmy mu te pieniądze Potem przyjechała siostra z drugim bratem Za­żądali spłaty 100 tys. zł. Zgo­dziliśmy się na 80 tys. zł. Zo­na sprzedała swoja ziemię chciała im dać tę spłatę. Za­i żądaliśmy jednak, by ojciec zapisał na nas gospodarstwo, a sobie zastrzegł utrzymanie. Ojciec się nie zgodził Przyje­chała rodzina z Warszawy. Zrobili nam sprawę o eksmi­sję. Wyrzucili nas z mieszka­nia do niewykończonej izdeb­ki. Ja budowałem, ja kupowa­łem narzędzia i maszyny, ja płaciłem podatki. A teraz nie mam nic”. Jawny i oczywisty wyzysk ciężko pracującego rolnika przez jego własne rodzeństwo i ojca. Sankcjonowany _ pra­wem zwyczajowym, któremu autor listu chce się dobrowol­nie podporządkować. Z dru­giej jednak strony obowiązu­jące w kraju przepisy prawne pozwalają właścicielowi go­spodarstwa dowolnie nim dy­sponować Ojciec skarżącego się może więc syna wydziedzi­czyć. I z prawa tego skorzy­stał. A oto inna sprawa — tym razem jednak rodzina z mia­sta występuje w pozostającego na wsi obronie brata. Pisze Zofia K.: „Rodzice moi posiadają 8- hektarowe gospodarstwo. Oj­ciec, lat 68, poważnie chory, zupełnie niezdolny do pracy Matka, lat 64, została teraz sama na gospodarce, ponieważ ojciec jest u nas w Poznaniu Najstarszy nasz brat nie uczył się, tylko pracował na gospo­darstwie, które miał zgodnie z tradycją otrzymać Niestety. Ożenił się z dziewczyną, któ­rą f.sie podobała się matce, ponieważ nie miała majątku. Matka kategorycznie odmówi­ła zapisania bratu gospodar­stwa. Brat musiał odejść. Zwołaliśmy zjazd rodzinny. Nikt nie chciał siłą odbierać matce gospodarstwa, ale wszyscy byliśmy zdania, że gospodarstwo należy się naj­starszemu bratu. Matka jest jednak nadal przeciwna. Twierdzi, że brat powinien się ożenić z kobietą, której posag umożliwiłby spłatę reszty ro­dzeństwa, chociaż żadne z nas tego nie chce. Gdzie zwrócić się z prośbą o załatwienie tej przykrej sprawy? Czy jest w ogóle jakieś prawo regulujące te sprawy? Niemożliwe prze­cież, by jedna kobieta w tak perfidny sposób mogła nisz­czyć majątek rodzinny i spo­łeczny?” Podobne pytanie powtarzają się w wielu listach. „Czy nie ma takiej ustawy, ażeby była sprawiedliwość?” pisze w liście do Polskiego Radia mieszkanka wsi Sar­nów pow. Zwoleń. „Cała tra­gedia w tym, .że mieszkamy w budynkach, które są for­malnie własnością rodziców męża, mimo że dom mieszkal­ny zbudowaliśmy wyłącznie naszym kosztem, zadłużając się na 100 tys. zł w banku. Teściowie śmieją się z nas i grożą, że wyrzucą z domu i gospodarstwa, a budynki wraz z ziemią oddadzą komu zechcą. Do ich życzeń i spo­sobu gospodarowania nie mo­żemy się przystosować, gdyż musimy spłacać wysokie raty w banku i SOP Oni chcą, by wszystko szło po staremu, bo im tak dobrze. A my musi­my dobrze gospodarować, no­wocześnie i wydajnie. Bez te­go nie starczy nam na spła­ty nie mówiąc już o życiu..." Potrzeba społecznej ingerencji Stawką w tych ostrych kon­fliktach rodzinnych jest nie tylko trud i wkład finansowy wniesiony w rozwój darstwa, ale po prostu gospo­pod­stawa egzystencji. Groźba utraty jedynego źródła utrzy­mania rodziny, jedynego warsztatu pracy. Nie jest to także tylko prywatna sprawa określonej grupy rolników. Spory kończą się bowiem z reguły spadkiem produkcji w konsekwencji ruiną gospo­i darstwa. Nie jest to więc obo­jętne także ze społecznego gospodarczego punktu widze­1 nia. Nie od dziś mówimy o konieczności zagospodarowania intensywnego hektara ziemi. Ziemi, każdego która jest dobrem ogólnonarodo­wym. W wielu przypadkach prawo jest bezsilne. Co więcej, na­wet w sytuacji, kiedy ustawa chroni interesy rolników po­zostających na gospodarstwie (jak w przypadku listu cyto­wanego na wstępie), nie wszyscy korzystają z przysłu­gujących im praw. Przykła­dem spłaty rodzinne. Prze­ciwstawienie się zwyczajom i tradycjom panującym jeszcze dość powszechnie na wsi, nie zawsze jest łatwe. Nie każdy ma dość odwagi i siiy charak­teru, by narazić się opinii wsi. Autor listu z Huty Żelechow­skiej nie miał przecież obo­wiązku płacić haraczu rodzeń stwu z Warszawy. A jednak u­­legl sile tradycji. Płacił. Nie­rzadko też rolnicy po prostu nie wiedzą, że chroni ich ustawa 0 zniesieniu splat rodzinnych. Popularyzacja ustaw,' dotyczą­cych tak podstawowych spraw, jak władanie ziemią, mocno jeszcze kuleje. Nie dość energicznie włą­czają się do rozwiązywania tego typu sporów rady naro­dowe. Ingerencja władz tere­nowych ogranicza się do prób łagodzenia konfliktów, godze­nia zwaśnionych, odwoływa­nia się do miejscowych ko­misji pojednawczych. Jest to na pewno najlepsza forma rozwiązywania nabrzmiałych konfliktów. Rzecz jednak w tym, że władze terenowe nie zawsze ingerują, a jeszcze rzadziej doprowadzają do happy endu. Niedostateczne są również, jak wykazuje praktyka, wysiłki miejsco­wych organizacji politycznych 1 społecznych, które w spo­rach odegrać mogą ważką ro­lę. Chodzi tu o wykorzystanie wpływu i autorytetu miejsco­wych sii społecznych dla osią­gnięcia słusznego rozwiązania. Można się zgodzić z poglą­dem, że systematyczny wzrost poziomu gospodarczego i kul­turalnego wsi stopniowo, ale konsekwentnie doprowadzi do zaniku tego rodzaju konflik­tów rodzinnych. Nie stanie się to jednak już jutro. Z. JAGIELSKI TRYBUNA LUDU Praca i zdrowie Dla tych, ca na morzu ...Czy te na Bałtyku, czy na Atlantyku ze swego losu drwi. Ta stara piosenka nigdy zapewne nie oddawała, bo nie oddaje do dziś, prawdy o marynarzach. Sq odważni, ale co kryje się pod tq manifestowqnq i z pewnosciq nie­­ktamanq odwagq? Lekarze i psycholodzy twier­dzą, że marynarze bardzo prze­żywają każdy rejs w morze: nieobca jest im ani obawa przed sztormem, ani przed niebezpieczeństwem czyhają­cym w strefach lokalnych wo­jen i konfliktów, czy też szcze­gólnie trudnych do przepły­nięcia ze względu na położe­nie geograficzne. Te emocjonalne przeżycia potęguje wielotygodniowa, a nawet wielomiesięczna rozłąka z rodziną,- tęsknota za nią, po­czucie oderwania od stałego lądu. Marynarze cierpią więc na nerwice częściej niż ludzie innych zawodów, a różnego ro­dzaju zaburzenia psychiczne nie są wśród nich rzadkością. Marynarz nie bawi się w nocy, a jeśli nawet — to w dzień nie „śpi w hamaku”. Nie śpi w ha­maku po wyczerpującej pracy w czasie służby. Wypoczynek na morzu, na statku, jest podobny do wypoczynku w fabryce, w któ­rej się pracuje. Jest zakłócony, bo odbywa się w tych samych wa­runkach, w jakich odbywa się praca. Marynarz w czasie wolnym od służby przebywa w towarzy­stwie ciągle tych samych ludzi, z ktOrymi pracuje. Nie pracując, narażony jest na działanie wszyst­kich szkodliwych czynników: kołysania, wibracji, hałasu. Ma­rynarz ukończywszy pracę, nie może pójść do domu czy gdzieś do parku, znajomych, etc. Prak­tycznie więc nie opuszcza miejsca swojej pracy. A klimat — raz zi­mny, to znów tropikalny? A nad­mierna wilgoć, sposób odżywia­nia? Nie tylko dla marynarzy Lekarze czuwający nad zdro­wiem ludzi morza wymieniają na pierwszym miejscu mary­narzy, to jest załogi jednostek pływających. Ale zaraz do­dają: wszyscy pracownicy go­spodarki morskiej pracują cię­żko i narażeni są na działanie różnorodnych czynników szko­dliwych dla zdrowia. Niełatwe są przecież warunki pracy w stoczniach, gdzie niemal "A załogi pracuje na stanowis­kach oficjalnie uznanych za u­­ciążliwe, są warunki szkodliwe. Niełatwe pracy dokerów, załóg robotników przetwórni rybnych, nurków. Gospodarka morska liczy ponad 200 tysię­cy pracowników, którzy rpu­­szą być otoczeni stałą, wyspe­cjalizowaną opieką służby zdrowia, Jak ta opieka wygląda? Zo­baczmy na przykładzie jednej z trzech przychodni porto­wych na Wybrzeżu — Obwo­dowej Przychodni Portowej w Gdyni, Powstałą ona przed laty dzięki resortu wspólnemu wysiłkowi żeglugi i zdrowia, przy pomocy związków zawo­dowych. obszerny, Żegluga wystawiła nowoczesny budy­nek i dostarczyła podstawowe wyposażenie, resort zdrowia zapewnił kadry i budżet na działanie, związki zawodowe uzupełniły (i nadal uzupełnia­ją) wyposażenie w aparaturę diagnostyczno-terapeutyczną. Przychodnia portowa w Gdyni opiekuje się przeszło 80 tys. . osób. Nad ich zdrowiem czuwa ponad 200 fachowych pracowników lecznictwa, w tym 62 lekarzy różnych spec­jalności — od internisty do neurologa i psychiatry. Jest to poradnia specjalistyczna, niejako drugiego stopnia; — pierwszy stopień opieki zdro­wotnej zapewniają pracowni­kom mniejsze przychodnie za­kładowe, których jest w Gdy­ni i okolicach 19. Wszystkie zatrudniają lekarzy specjali­zujących się w zagadnieniach medycyny morskiej, niektóre dodatkowo korzystają z kon­sultacji specjalistów. Lekarze pracuja także bezpośrednio na statkach. Np. tylko PLO za­trudniają ok. 60 lekarzy okrę­towych, udających się w rejs razem z załogą. Nikt poza opieką Kierownik przychodni, dr Jerzy Filikowski, mówi: „Rozpoczynaliśmy pracę w bardzo trudnych warunkach nie tylko dlatego, że brakowa­ło nam kadr i środków. Prze­de wszystkim dlatego, iż posz­czególne zakłady pracy gospo­darki morskiej nie rozumiały dostatecznie korzyści, płyną­cych z dobrej opieki zdrowot­nej. Pokutowdły tam stare, nie najlepsze tradycje, a także zwyczajna nieumiejętność go­dzenia trudnych i pilnych za­dań gospodarczych z troską o warunki pracy załóg. Dziś ta­ka postawa należy raczej do przeszłości, choć tu i ówdzie jeszcze pokutuje: doraźne do­bro produkcji dominuje nad trwałym dobrem pracowni­ka”. Dziś — dodajmy do tego — zakłady pracy same domagają się badań pracowników, kon­troli ich stanu zdrowia, szyb­kiego leczenia w razie choro­by. . Coraz bardziej zakłady pracy liczą się z wnioskiem i propozycjami służby zdrowia co do zmian i poprawy wa­runków pracy. „Wszystko4ch — kontynuuje dr Filikowski — możemy za­pewnić, roztaczając nad pra­cownikami jednostek pływa­jących, stoczni, portów i in­nych zakładów komplekso­wą i fachową opiekę. Pracę swoją koncentrujemy z jed­nej strony na wyspecjalizowa­nych usługach, z drugiej zaś na działalności o szerszym zna­czeniu profilaktycznym. Ba­damy więc środowisko pracy i szukamy jego związku ze stanem zdrowia poszczegól­nych pracowników, jak i ogó­łu załóg, pracujemy nad sku­tecznym usunięciem, czy choć­by ograniczeniem owych szko­dliwych wpływów, a jeśli to niemożliwe, — staramy się zmniejszyć ujemne s Kutki zdrowotne warunków i środo­wisku pracy poprzez wczesne rozpoznawanie i leczenie cho­rób. W leczeniu tym, prowadzo­nym zwykle przez zespół spe­cjalistów lekarzy, uwzględnia­my, naturalnie, opinie i zale­cenia psychologów i socjolo­gów, Podam tu drobny przy­kład: otóż od pewnego czasu, mimo różnych trudności wy­nikających po prostu z braku miejsc, marynarze kurację sanatoryjną jeżdżą na łącznie z żonami. Po samotnym po­bycie na statku, po okresie długiej rozłąki, samotny wy­jazd na kurację był nerwico­­genny, przynosił więcej szko­dy niż pożytku”. W przychodni, której złożyliśmy wizytę, można by się dowiedzieć wszystkiego o każdym ku gospodarki morskiej. pracowni­Różna jest częstotliwość badań różnych grup zawodowych, odmienny spo­sób prowadzenia profilaktyki leczenia — zależny od stopnia za­i grożenia chorobą — ale poza o­­pieką nie pozostaje żaden praco­wnik. Dokumentacja stanu zdro­wia służy temu zdrowiu. Zabiera ją ze sobą lekarz okrętowy uda­jący się z załogą na długotrwały rejs, co na pewno ułatwia mu o­­piekę nad poszczególnymi człon­kami załogi, a przede wszystkim zmienia jej charakter — z połowi­cznej i doraźnej, na intensywną, pełnowartościowa. Obwodowa przychodnia w Gdyni — podobnie jak dwie pozostałe (w Szczecinie i Gdań­sku) — współpracuje ściśle z Instytutem Medycyny Pracy. Wypracowane tu naukowych badań w wyniku nowe me­tody profilaktyki i terapii stają się szybko udziałem le­karzy praktyków. Kto jest zadowolony? Na zakończenie wizyty w portowych placówkach służby zdrowia rozmawiałam z leka­rzami, którym przekazałam swoje pozytywne wrażeni^ „No, trochę w tym przesadß — odrzekli. Jeszcze sporo jest pretensji do poziomu opieki zdrowotnej nad ludźmi mo­rza” Być może. Najbardziej za­dowolona z tego poziomu oka­zała się Światowa Organiza­cja Zdrowia, stawiająca prze­cież niesłychanie wysokie wymogi wszystkim Jej ekspert przez długi krajom czas przebywał na terenie Wybrze­ża, konkretnie w Gdyni. Badał i obserwował. Jego uwadze nie uszedł żaden szczegół — pracownicy przychodni do dziś wspominają tę „uciążliwą” wi­zytę. W rezultacie jej Świa­towa Organizacja Zdrowia zaproponowała Polsce współ­pracę: przy Obwodowej Przy­chodni Portowej w Gdyni u­­tworzony został specjalny mię­dzynarodowy ośrodek ochrony zdrowia ludzi morza. Obok swego dotychczasowego szyldu przychodnia może wywiesić nrpis: Centrum Światowej Organizacji Zdrowia. W pierwszym etapie tej współpracy — już zapoczątko­wanej — w Gdyni odbywać się będzie szkolenie lekarzy z różnych krajów. Obok funkcji szkoleniowej nasza przychod­nia wypełniać będzie funkcję badawczo - naukową. Chodzi o przeprowadzanie badań dostarczanie światu danych na i temat chorób pracowników gospodarki morskiej i mary­narzy, na temat metod pro­wadzenia profilaktyki i lecze­nia. SOZ zapragnęła mieć dwa wzorcowe centra opieki zdro­wotnej pracowników mor­skich. Jednym jest nasza przychodnia — drugie zaś bu­duje się od podstaw na dru­gim krańcu świata — w Auck> land w Nowei Zelandii... KRYSTYNA KOSTRZEWA Nowe oblicze „Kordegardy”! Do warszawskie! Kordegar­dy przy Ministerstwie Kultury i Sztuki wstępuje się po dro­­dze, mimochodem. Nie trzeba wykupywać biietu, korzystać z szatni. - Wchodzi się wprost z ulicy, jak do sklepu. Tym tłu­maczy się chyba m. in. wielka popularność wystaw w Korde­gardzie. Liczbami bezwzględnymi zwiedzających Kordegardę bije oczywiście Zachęta, lecz przede wszystkim aziętn wielkiej ilo­ści wycieczek zorganizowanych. Natomiast pod wzg.ędem frek­wencji osób indywidualnych, zwiedzających wystawy plasty­czne, Kordegarda jest chyba re­­kordzistką stolicy (112 tys. zwie­dzających w 19j9 r.). Przy tym 8 dni każdego miesiąca odpada na ekspozycje „Nowości książ­kowych”. Do tej pory oglądaliśmy w Kordegardzie dość dziwaczny bigos wystaw plastycznych. Trafiały się tam kęsy bardzo smakowite — ekspozycje warto­ściowe, znaczące obok zupełnie przypadkowych. Formalnie rzecz biorąc Kordegarda leży w gestii Centralnego Biura Wy­staw Artystycznych, które po­nosi koszty, związane z ekspo­zycjami. Lecz tylko formalnie. Bowiem tylu na tym miniatu­rowym poletku było do tej po­ry gospodarzy, że plony pozo­stawiały wiele do życzenia. Dla­tego też w dyskusjach o upow­szechnianiu plastyki, często po­jawiał się problemem Kordegar­dy jako znakomitej, lecz zupeł­nie nie wykorzystanej możliwo­ści Ostatnio z Inicjatywy sekcji malarstwa przy Żarz. Głów­nym ZPAP postanowiono nadać Kordegardzie nowe, a przede wszystkim nareszcie jakieś własne oblicze. •«, Kierownictwo ---­­galerii powierzono Andrzejowi' Możejce. A więc — zamiast ku­charek sześć, jednoosobowa od­powiedzialność młodego, dobre­go malarza o określonej, znanej już powszechnie, indywidualno­ści artystycznej. Możejko zapoczątkował nowy okres Kordegardy pokazem prac malarskich Zygmuta Lisa z Bytomia. Użyczył więc tego miejsca świetnemu artyście, który chyba do tej pory nie miał jeszcze wystawy indywi­dualnej w stolicy. Sztuka Zygmunta Lisa nale­ży do tych zjawisk współczes­nego, malarstwa polskiego,, ktÓT rych nie sposób jednoznacznie opatrzyć etykietką jakiegoś kierunku., jyta,, on. sw.ó j,, wiąę,n,y styl: rozrastające się w prze­strzeni ostre, jakby złożone z błyskawic, formy. Kłębią się one, wyrażając dynamikę nie­ustannego ruchu. Z tych form wyłaniają się — rozpoznawalne dopiero przy dokładnym oglą­daniu — zarysy gigantycznych postaci, twąrzy, ptaków dra­pieżnych lub innych zwierząt. Lis operuje również bardzo cha­rakterystycznymi zestawienia­mi mocnych barw wpisanymi w pola określone formami gra­ficznymi. Artysta dał nam klucz dla zrozumienia ogólnej symboliki swojej sztuki hasłem „Gilga­­mesz” powracającym w tytu­łach jego obrazów. tym kluczem każdy Uzbrojony już pc swojemu odczytywać może w tych obrazach odwieczny dra­mat ludzkich namiętności, ludz­kich walk, zwycięstw i upad­ków. Ta właśnie możliwość wpisywania własnych przeżyć i przemyśleń o życiu w obrazy Lisa i nawiązujący się dzięki temu dialog między malarzem a oglądającym, fascynuje już od lat. W Kordegardzie obok wiel­kiego obrazu olejnego z cyklu „Gilgamesz” eksponowane są również gwasze z nowego ęy­­klu „Głowa syna marnotrawne­go”. Treść zasadnicza, głęboko ludzka, sztuki Lisa pozostałą tutaj w istocie ta sama. Wystawie towarzyszy skrom­ny folderek, w którym Ignacy Witz prezentuje dorobek Lisa. Takie foldery-katalogi Wydana zostaną do każdej nowej wy’ stawy. Istotnym novum, wpro­wadzonym przez Możejkę, jest zmiana tradycyjnych wernisa­ży — nudnych częstokroć ze­brań towarzyskich wąskiego kręgu fachowców — na spotka­nia z szeroką publicznością, Spotkania prowadzić będzie au« tor wstępu do katalogu w obec< ności autora eksponowanycll prac. W ten sposób krytyk kon< tynuować ma swoją rolę prezeni towania dzieł sztuki uzupełnia« jąc pisany tekst żywym słoi wem. Ta forma nie jest co prawdf odkryciem w dziedzinie upowi szechnienia plastyki, lecz znów może stać się atrakcyjną no­wością, ponieważ tak rzadka praktykowana jest w stolicy, Zastanawia mnie tylko, jak w ciasnych ścianach Kordegardy pomieszczą się uczestnicy takich spotkań. Istnieje również projekt stworzenia w Kordegardzie mi­niaturowego ośrodka ihforma­­cji, gdzie każdy zainteresowany mógłby uzyskać aktualne dana o czynnych w danym momencie w całym kraju wystawach pla­stycznych. Do tej pory Kordegarda była miejscem tłumnie odwiedza­nym. Obecnie ma ona stać się ponadto ośrodkiem, w którym realizowany będzie sprecyzowa­ny program polityki kultural­nej, polityki upowszechniania wybitnie wartościowych zja­wisk współczesnej polskie/ twórczości plastycznej. Andrzej Możejko ma wiele planów. Mo­że w codziennej pracy wyłonią się nowe jeszcze formy nawią­zania kontaktu ze zwiedzają­cymi, kontaktu tak bardzo po trzebnego. EWA GARZTECKA i ii Przeciętny dzień Polaka ŚRÓD dóbr, Jaki­mi rozporządzamy, czas zajmuje szcze­gólną pozycję. rzeczy straconych Bo wiele odzyskać — siracona można mi­nuta nigdy, nawet w naj­bardziej sprzyjających o­­koiicznościach nie wróci. Nieubłagany jest ten po­tok mijającego czasu i tym bardziej ważne, jak go wykorzystujemy Właśnie: iak? Badania, prze­­orowadzone przez Główny U- rząd Statystyczny w latach 1968-69. pozwalają dość dok­ładnie odpowiedzieć na to py­tanie. Popróbujmy więc w du­żym skrócie przedstawić bi­lans czasu przeciętnego, pra­cującego Polaka. Na pierwszy ogień — najogólniejsze dane, dotyczące dnia powszedniego. W takim dniu każdy z nas pracuje około 8 godzin, a oko­ło godziny poświecą na drogę: pól godziny w jedną, pół go­dziny w drugą stronę. Te o­­siem godzin, to oczywiście praca zawodowa. Prawie dalsze godziny pochłania inna 3 praca, głównie domowa; są w tym zakupy, jest czas na na­ukę lub samokształcenie. Śpi­my niemal zgodnie z zalece­niami fizjologów, 7 godzin i 40 minut na dobę, przeszło pół­torej godziny poświęcamy na posiłki i toaletę. I wreszcie 3 godziny stanowi nasz czas wolny, wypełniany przez zaję­cia kulturalne, wizyty, słucha­nie radia lub oglądanie tele­wizji, spacer. To w największym uogól­nieniu. Jeżeli jednak zacznie­my zadawać bardziej dociekli­we pytania, dzieląc badanych na grupy według płci, wieku, wykształcenia. zarobków, miejsca zamieszkania itp. — okaże się, że różnice w naszej gospodarce czasowej są dość znaczne. Pierwsza zarysowuje się między mężczyznami a ko­bietami. Wśród kobiet pracujących niemal wszystkie (przeszło 95 proc.) mają za­jęcia domowe, którym poświęcają śre­dnio w dzień powszedni powyżej 3 go­dziny (195 minut) Co do mężczyzn, to po pierwsze tylko niespełna 60 proc. ma te zajęcie, po drugie - każdy i nich poświęca na nie 84 minuty (nie­całe półtorej godziny). Znikoma ilość badanych mężczyzn przyznała się do zmywania czy prania, tylko 22 proc. czyni zakupy, podczas gdy wśród ko­biet czyni to 57 proc. W jednym I dru­gim wypadku czynność ta zabiera pra wie aodzinę dziennie. Jako ciekawostkę odnotuj­my, że obiad u nas trwa śred­nio pół godziny, a jadamy go najczęściej między godz. 15 a 16, śniadanie 18 minut, (głów­nie między 6 a 7), a kolacja — 22 minuty (głównie między 19 a 20). Posiłków więc raczej nie celebrujemy, natomiast prze­szło połowa z nas musi odsie­dzieć swoje prawie dwie go­dziny (dokładnie: 113 minut, przypominamy, że w dzień powszedni) nrzed telewizorem. Jak nietrudno zgadnąć, ko­biety rzadziej i krócej zaży­wają tej rozrywki. Porównania z telewizją nie wytrzymują inne rozrywki. Prase czyta tylko niewiele nad trzecią część badanych, poś­więcając na to no 35 minut dziennie. prz./ czym różnice między kobietami a mężczyz­nami są jeszcze większe niż w przypadku TV. Tylko po 17 proc. zarówno mężczyzn jak kobiet znajduje czas na książ­kę, poświęcając iej około go­dziny. Ulubiony czas ogląda­nia telewizji, to godziny 20 do 22, czytanie prasy — 16 do 17, a książki — 21 do 23. Cieka­we, że co do kina. to wskaź­niki dotyczące mężczyzn i ko­biet sa dokładnie te same. Czy znaczy to, że chodzimy do ki­na z reguły we dwoje? Spacery, wycieczki, nie mó­wiąc o czynnym uprawianiu sportu, to niewielka pozycja w naszym budżecie czasowym. Znacza właściwie tylko space­ry: 16 proc', mężczyzn i 10 proc. kobiet zwykło zażywać codziennie przeszło godzinnej przechadzki. Niedziele spędzamy oczy­wiście zupełnie inaczej. Pierw­sza rzecz, to dobrze się wys­pać: śpimy przeciętnie o godziny dłużej, trochę więcej 2 czasu zajmują nam posiłki. Ale podczas gdy na zajęcia domowe mężczyzna przezna­cza o 2 minuty mniej niż w dzień powszedni — kobieta niedzielę traktuje jako dzień pracy domowej, zwiększając jej wymiar o 41 minut — dc blisko 4 godzin. To, co nazywamy „czasem wol­nym” trwa w niedziele u męż­czyzn 528 minut (blisko 9 godzin) a u kobiety tylko 403 minuty (o przeszło 2 godziny mniej). I zno­wu najczestsz jest, oglądanie te­lewizji (robi to trzy czwarte męż­czyzn, każdy przez 3 i oół godziny — i prawią dwie trzecie kobiet, ale tylko no 2 I pół godziny). Przeszło oołcwa z nas w niedzielę podtrzymuje w jakiś sposób sto­sunki towarzyskie, podczas gdy w dzień powszedni czas na to znaj­duje (oczywiście krótszy) tylko co piaty, Ciekawe, że poziom zarob­ków nie wpływa w istotny sposób na gospodarowanie cza­sem. Oczywiście jednak pew­ne różnice występują. Tak np. im wyższy zarobek, tym raczej mniej czasu zabie­ra główna praca zawodowa; pracą dodatkowa stosunkowo o najwięcej obciążeni są ludzie zarobkach średnich. Im większy zarobek, tym większy procent mężczyzn pomaga w domu: od 42 proc. w grupie najniższej do 62,5 proc. w naj­wyższej, ale czas na to poświę­cany jest na ogół podobny (prawie półtorej godziny). W miarę wzrostu zarobków rośnie ilość osób dokształcają­cych się od 3,3 proc. do 15,2 proc. wśród mężczyzn i od 1,8 proc. do 11,5 proc. wśród ko­biet. Na zajęcia kulturalne najwięcej czasu znajdują mężczyźni o średnich zarób-kach, ilość kobiet znajdują­cych na to czas rośnie nato­miast wyraźnie w miarę wzro­stu zarobków, sam czas pozo­staje na ogół jednak bez zmia­ny. Weźmy jeszcze podział wed­ług wykształcenia. Otóż widać wyraźnie, że im wyższe wy­kształcenie, tym bardziej męż­czyźni pomagaja w domu przy pracach uważanych za typowo „niemęskie” (zmywanie, sprzątanie) — tym rzadziej natomiast (nawet inżyniero­wie) biorą sie za domowe na­prawy, Dokształcanie się a także praca społeczno-poli-tyczna są tym powszechniej­sze im wykształcenie wyższe BSZERNE badania GUS stanowią cieka­wy materiał dla licznych analiz i porównań. Z wszelki­mi uogólnieniami trzeba jed­nak zachować duża ostrożność. Na pewno badania potwier­dzają znaczne obciążenie ko­biet pracą domową: występu­je to we wszystkich grupach zarobków, wykształcenia, za­równo na wsi jak w mieście. Na model naszego budżetu czasowego mniej wpływają — jak się zdaje — zarobki, bar­dziej poziom wykształcenia. Spore różnice występują — co zrozumiałe — między wsią a miastem. Nie nastrajają optymistycznie dane dotyczące gospodarowania czasem wol­nym, którego i tak nikt nie ma za wiele. Jeżeli tylko 37,5 proc. ogółu badanych sięga po prasę i zaledwie 17,6 proc. - po książkę - to chyba uznamy te wskaźniki za zbyt niskie. Trudno się zgodzić, by dwie godziny dziennie przed telewizorem, które spę­dza przeszłe połowa badanych, miało stanowić główny składnik żyda kultu­ralnego. Każdy lekarz wytknie, że za krótko przebywamy na świeżym po­wietrzu. Badania, o których tu mo­wa, objęły przeszło 13 tysię­cy osób, a uzyskane wyniki można uważać za dość repre­zentatywne dla ludności, u­­trzymującej się z pracy poza rolnictwem. Sa to wyniki średnie. Ciekawe by było — i to czytelnikowi na zakończe­nie proponujemy — porównać własny bilans czasu, własna gospodarkę tvm bezcennym dobrem z przytoczonymi śred­nimi. -iwiROSŁAW KOWALEWSKI Na co mamy czas... 3 N a krótką m etę OKI silnik pracuje { Lßkölka-siq kręcą, nie ma jł powodu do zmartwień, Tak sądzi wielu kierowników przedśiębiófstll} budowlano­­montażowych i transporto­wych, czego konsekwencją jest niewykonywanie okreso­wych przeglądów oraz właś­ciwej obsługi, technicznej po­jazdów. Tego rodzaju postę­powanie obliczane jest oczy­wiście na krótką metę. Jedzie się tak długo, aż samochód ciężarowy zostaje wyeksplo­atowany do tego stopnia, że odmawia posłuszeństwa. Naj­częściej w takich sytuacjach rozlegają się narzekania na brak taboru i trudności wy­konania planu przewozu. Na­tomiast nie słyszy się na ogół w takich przedsiębiorstwach krytycznych głosów o skut­kach tego rodzaju „gospoda­o rowania”, A można się było tym przekonać podczas przeprowadzonej kontroli 13 przedsiębiorstwach budow­w lanych i transportowych. Nagminnie, bodajże w każ­dym z nich, nie przestrzegano obowiązujących zarządzeń, normujących sprawę obsługi technicznej oraz naprawy sprzętu i środków transportu. Są to bardzo kosztowne za­niedbania. Wystarczy powie­dzieć, że z braku właściwej konserwacji i obsługi pojaz­dów mechanicznych, przedsię­biorstwa te poniosły straty w wysokości ok. 56 min zł. Zło­żyła się na to wartość nie wy­konanych usług na skutek nieuzasadnionych przestojów pojazdów, spowodowanych długotrwałą naprawą. Jak dalece sięgała niefra­sobliwość niektórych kierow­ników, świadczy fakt, że w Bydgoskim Przedsiębiorstwie Budownictwa ok. 90 proc. wy­wrotek i samochodów skrzy­niowych jeździło bez dokony­wania planowej zapobiegaw­czej obsługi technicznej. W przedsiębiorstwie tym w ogóle zaniedbywano comie­sięczne przeglądy, Skutki okazały się opłakane — coraz częściej samochody ciężaro­we wypadały z eksploatacji, coraz dłużej trwał ich re­mont i coraz bardziej był on kosztowny. Na skutek braku części za­miennych przez wiele mie­sięcy samochody w ogóle nie były remontowane. W Łódz­kim Przedsiębiorstwie Tran­sportowym Budownictwa braku części zamiennych 31 z samochodów oczekiwało na naprawę od 51 do 280 dni. Tyle fakty. Świadczą one o tym, że wciąż jeszcze nie przestrzegane są przez nie­których kierowników elemen­tarne zdawałoby się obowiąz­ki służbowe — respektowanie istniejących zarządzeń i prze­pisów. A chodzi tu przecież także o społeczną odpowie­dzialność za powierzony ma­jątek państwowy. Oba te względy przemawiają za tym, aby organizacje społeczne w przedsiębiorstwach zdecydo­wanie większą uwagę zwra­cały na to, jak gospodarzy się cennym sprzętem. (L)

Next