Żołnierz Wolności, wrzesień 1970 (XXI/205-230)

1970-09-16 / nr. 218

W naszej prasie często ukazujg się informacje mówiqce o sto­sunkach międzyludzkich w zakładach pracy, w instytucjach. Prze­chodzimy obok nich często obojętnie i jakże często nie zastana­wiamy się, że w warunkach naszego ustroju wykształtował się od­rębny model społecznego współżycia, zupełnie różny od stosun­ków panujqcych w państwach kapitalistycznych. Zjawiska te sta­ły się powszechne, które zaakceptowaliśmy (często podświado­mie) wraz z przemianami społecznymi i gospodarczymi a zatem i socjalistycznymi. S WEGO czasu w „Życiu War­szawy” ukazał się np. intere­sujący reportaż pt. „Klimat w zakładzie pracy”, w którym re­porter pisze o podziękowaniach przesyłanych przez dyrekcje do ro­dziców młodych stażystów (forma Zresztą od Lat już stasowana w wojsku). Niewiele moglibyśmy zna­leźć krajów na świeaie, gdzie czło­wiek i jego miejsce w środowisku oceniane jest z punktu widzenia je­go społecznej działaLności, funkcji i rangi, jaką on zajmuje w społe­cznym życiu. W pewnym miejscu autor reportażu pisze: „Wbrew pozorom ludzie przywią­zują wagę do satysfakcji moral­nej... Lepiej pracują, gdy w zakła­dzie wszystko dzieje się sprawie­dliwie, gdy człowiek jest należycie traktowany, szanowany, gdy dobrą pracę zauważa się tak samo jak brakoróbstiwo i bumelanotwo”. Spostrzeżenie wyjęte z życia. W każdym środowisku działa pe­wien mechanizm — nazwijmy to wprost - socjologicznych praw. Lu­dzie pracują obok siebie, wykonu­ją obowiązki służbowe, ich działal­ność zazębia się niejako jak w ma­szynie wykonującej określoną czynność. Tak jest w każdym za­kładzie pracy i instytucji. W każdym bowiem środowisku, którego działalność produkcyjna czy społeczna wymaga zbiorowego wysiłku stykają się z sobą różne charaktery i temperamenty, jakże często ścierają się z sobą ambicje poszczególnych ludzi najczęściej zdrowe, społecznie potrzebne, ale „nie sterowane” właściwie przyno­szą w określonej atmosferze tyleż szkody, oo i pożytku... Na ogół są to sprawy znane każ­demu działaczowi społecznemu. Nie tylko zresztą. Styka się z nimi każ­dy dorosły człowiek w wieku pro­dukcyjnym — jak mówią ekonomi­ści. Zaczynają one jednak nabie­rać rangi palącego problemu wów­czas, kiedy giną z pola widzenia ko­mórek odpowiedzialnych za prawi­dłowy kierunek działalności insty­tucji, zakładu pracy czy tok szko­lenia i służby jednostki wojskowej. Jednostka wojskowa... Pod tym wzgiędem nie ina chyba różnicy, poza oczywiście specyfiką, wynika­jącą z ogólnych prawideł życia wojskowego. Po prostu ~ ze specy­fiki wojska. Reporterskie spostrzeżenie, które chcę przekazać, na pewno nie jest typowe dla życia naszego wojslka, ale przykład ten najwymowniej świadczy o tym, w jaki sposób tzrw. „stosunki międzyludzkie” wpływać mają na właściwą atmosferę w jednostce, na stany psychiczne kadry. Kapitan Z. był dowócą kompanii w jednej z jednostek Śląskiego OW. Pełnił to stanowisko już od kilku lat i miał opinię oficera doświad­czonego w swojej- specj alności, od kilku lat stawiany był przez prze­łożonych jako wzór oficera i do­wódcy. Nie było odprawy czy na­rady służbowej, na której nie wy­mieniony byłby kapitan Z. jako przodujący oficer. Ukształtowała się wokół niego atmosfera wzoro­wego dowódcy, powoływano się na jego osiągnięcia w pododdziale. Istotnie, osiągnięcia tego podod­działu były widoczne na zewnątrz: porządek, wzorowa dyscyplina pa­nująca w pododdziale dla każdej kontroli rzucała się w oozy. To właśnie było atutem, który stawiał w jednostce kapitana Z. na „piede­stał” przodującego dowódcy i wy­chowawcy. I czym więcej Otrzymy­wał od przełożonych pochwał i na­gród, tym bardziej jego koledzy — oficerowie na równorzędnych sta­nowiskach zamykali się w sobie, u­­chylając się od opinii na jego te­mat. Wokół kapitana Z. zaczęło nara­stać głuche milczenie otoczenia. Koledzy zaczęli go unikać, niektó­innyoh dowódców pododdziałów. Ludzie zaozęli się czuć pokrzyw­dzeni. Tu i ówdzie zaczęto mówić, że nie docenia się ich pracy. A pracowali dużo i z oddaniem. Ca­le popołudnia spędzali w swoich pododdziałach, poświęcając wiele uwagi metodom pracy kadry pod­oficerskiej i wychowawczym kon­cepcjom pracy z żołnierzami. Wni­kali w problemy życia pododdzia­łu, poznawali żołnierzy d ich życie sprzed służby wojskowej, przepro­wadzali szereg rozmów z podwład­nymi. I stąd właśnie brało się ich rozgoryczenie: — Dlaczego nas nikt nie widzi? Dlaczego nikt szerzej, wszech­stronniej nie oceni naszej pracy? Takie pytania można było usły­szeć w prywatnych rozmowach. Pojawiało się czasem i inne powie­dzenie: „wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi...” Nadal jednak wokół spra­wy kapitana Z. narastało głuche milczenie. Z pojęciem „stosunki między­ludzkie” łączy się wiele spraw związanych z atmosferą ogólną pa­nującą w danym środowisku. W O STOSUNKACH MIĘDZYLUDZKICH BEZ SCHEMATU rzy prawili mu publicznie komple­menty „tak sobie”, na wszelki wy­padek, że to niby jest wyróżniony, stawiany za wzór przodującego ofi­cera i wychowawcy. Kapitan Z. rósł w glorii, czuł się ooraz bar­dziej pewnie. Był niezwykle ukła­dny dla przełożonych i coraz bar­dziej arogancki dla swego koleżeń­skiego otoczenia. Przełożeni widzie­li w nim skromnego, sumiennego oficera, natomiast, jego najbliższe środowisko — zarozumiałego, aro­ganckiego kolegę, pewnego siebie i zadufanego we „własnych sukce­sach”. Nigdy jednak nie mówiło się o wymianie doświadczeń, o upow­szechnianiu metod pracy wycho­wawczej przodującego dowódcy pododdziału w jednostce... S TOSUNKI międzyludzkie wymagają w naszych warun­kach właściwego klimatu. Właśnie - klimatu. Upowszechnia­nie doświadczeń przodujących ofi­cerów jest jednym z podstawowych założeń wynikających że społecz­nego współżycia socjalistycznego społeczeństwa. Sukcesy kapitana Z. i jego mit narastały jednak aoto­­matyczmie bez głębszej oceny i a­­nalizy jego pracy. Zewnętrzna -dy­scyplina, porządek w podódd.ziaie oceniany zbyt powierzchownie przez przełożonych sprzyjał wy­tworzeniu się swoistego mitu wo­kół tego oficera. Z biegiem czasu wokół tej spra­wy zaczęło narastać rozgoryczenie mjr HENRYK KACAŁA potocznym rozumieniu najczęściej sprowadza się ten problem do schematu: przełożony — podwład­ny. Istotnie, najczęściej tu zaryso­wują się konflikty wewnętrzne rzutujące na postawy ludzi. To jest fakt bezsporny! B YWAJĄ jednak sytuacje, gdzie schemat tern zupełnie nie pasuje. Często bowiem wytwarza się niezbyt dobra atmo­sfera wynikająca nie ze ziej woli przełożonego, uprzedzeń czy wręcz złośliwości w układzie przełożony — podwładny. Taka właśnie sytua­cja zaistniała w tej jednostce. Ale o tym nieco później... Mjr Mieczysław Gołębiak przy­szedł na stanowisko do jednostki z niższego etatu. Posiadał już jed­nak niemałe doświadczenie w pracy propagandowej i społecznej. Oficer ten ukończył WAP i pisał pracę magisterską w Katedrze Pra­cy . Partyjno-Politycznej. Major jest oficerem energicznym, doceniają­cym pracę z ludźmi. Po załatwieniu koniecznych spraw organizacyjeo­­-administracyjnych przeniósł swą działalność niejako „poza gabinet”. Ciężar jego pracy skupił się w pod­oddziałach ; rozmowa tz ludźmi, wy­ciąganie wniosków. — Chodziło mi o to — powiedział — by uchwycić główne ogniwo, to znaczy ustalić główne kierunki pracy... ­Przeprowadził więc rozmowy ae wszystkimi dowódcami pododdzia­łów, zainicjował między innymi tzw. spotkania wychowawcze z sze­fami kompanii, które mają głównie na celu zbadanie istotnych proble­mów dotyczących warunków służ­by żołnierzy służby zasadniczej. Z rozmów tych i podjętych inicjatyw organizacyjnych wyłoniły się pod­stawowe wnioski: zbyt powierz­chowna ocena praćy poszczegól­nych dowódców pododdziałów oraz pewien niedowład organizacyjny polegający na tym, że w wielu wypadkach (z biegiem czasu staje się to nawykiem) w procesie szko­lenia i wychowania w pododdziale kapitana Z. pomijano szczeble po­średnie przy realizacji postawio­nych przed pododdziałem zadań szkoleniowych. Kadra podoficer­ska, a nawet dowódcy szczebla plu­tonu, stawała niejako na uboczu, co pozbawiało ludzi inicjatywy i nie sprzyjało rozwojowi aktywności myślowej, nie wyzwalało energii do samodzielnej pracy. tu właśnie wyszła sprawa ka­pitana Z, Przy dogłębnym jej zbadaniu okazało się, że metody wychowawcze, jakie stoso­wał w pododdziale, odbiegały od tych, jakie nakreślają wytyczne obowiązujące w naszym ludowym wojsku. Sytuację w pododdziale zbadano dogłębnie. Dokonał tego zarówno sztab jednostki, jak i or­ganizacja partyjna. Zbadał sprawę prokurator. Kapitan Z. został zdję­ty ze stanowiska. Odszedł również z wojska. Taki był finał jego spra­wy. Nie chodzi tu zresztą o wyjątko­wy wypadek, na pewno nietypowy i na pewno sporadyczny w naszym wojsku. Idzie o przykład mówiący o tym, że ocena powierz­­c h o w n a i zbyt pochopna w istot­ny sposób odbija się na stosun­kach międzyludzkich. A więc to, co było jedynie zewnętrznym obja­wem dyscypliny i porządku w pod­oddziale kapitana £ okazało się zbyt kruche, nie wytrzymało próby czasu. Brak wszechstronnej i głęb­szej pracy politycznej w tym pod­oddziale nie mógł oczywiście przy­nieść trwałych rezultatów. O niewłaściwych metodach sto­sowanych przez kapitana Z. kadra wiedziała. Ludzie jednak milczeli nawet wówczas, kiedy oficer ten „etatowo” zbierał nagrody i po­chwały. I w tym milczeniu naras­tało rozgoryczenie i wytwarzała się niezdrowa atmosfera, co rzecz jasna, nie mogło wpływać dodatnio na całokształt zadań stojących przed jednostką. Zastępca dowódcy do spraw poli­tycznych jednego z batalionów tej jednostki powiedział: — W tym wypadku doszło w pewnym sensie do wypaczenia głównej linii w pracy wychowaw­czej. Trzeba było dopiero właści­wej atmosfery popartej odgórnie, by uzdrowić tę sytuację... Ukształtowanie bowiem właści­wych stosunków międzyludzkich, właściwej atmosfery, nie da się osiągnąć przy pomocy najprost­szych schematów i szablonów. Nie można ich także kształtować w. oparciu o >źłe pojęty liberalizm w I p?lcTv dbwódczej, po|tty;ćznej, partyjnej. Określenie to kryje w sobie zbyt wiele problemów mają­cych często zasadniczy wpływ na realizacje zadań, jakie stoją przed pododdziałem, przed całą jednost­ką. O NOWYCH REGULAMINA Ppor. JANUSZ ŚLIWIŃSKI - dowódca kompanii czołgów z jednostki Warszawskiego OW S ZCZERZE powiedziaw­szy, miałem szczęście trafiając do Wrocławia na centralny kurs metodyczno­­szkoleniowy z zakresu wdraża­nia regulaminów. Sadze, że za­stosowano tam właściwą meto­dę« wiele praktycznych poka­zów. dużo dyskusji. W rezulta­cie zostałem chyba nieźle przy­gotowany do wdrażania nowych regulaminów w moim podod­dziale. a także do praktycznego demonstrowania realizacji oo­­szczególnych przepisów kadrze jednostki. Oczywiście, nie wszystko zdą­żyliśmy wyjaśnić na wrocław­skim kursie. Przecież cztery no­we regulaminy liczą ponad ty­siąc paragrafów. z których znaczna część uległa zmianom, zresztą słusznym. W toku kon­kretnego wdrażania regulami­nów w wojskach będziemy na­dal wyjaśniali sobie jednolita wykładnie szeregu przepisów. Jestem zdania, że jeśli uważnie przestudiuje sie wszystkie cztery regulaminy, to nie­jasności bedzie raczej niewiele. Nie trzeba tylko nadmiernie wydziwiać 1 szukać dziury w całym. Sadze ponadto, iż stu­diując l wdrażajac nowe regu­laminy, należy nastawiać sie nie na to przede wszystkim, by coś jeszcze zmienić — (aczkolwiek w niektórych Drzypadkach nie wykluczam i takiej potrzeby) ale na działalność majaca na celu wszechstronne wprowadze­nie ich w życie. Mnie osobiście szczególnie po­doba sie w nowych regulami­nach mocne akcentowanie wszystkiego, co kształtuje dys­cyplinę i porządek wojskowy. Najzupełniej słusznie rozszerzo­no na przykład władze dyscy­plinarną młodszej kadry. Stwo­rzy to znacznie dogodniejsze wa­runki kształtowania dyscypliny właśnie siłami samego podod­działu. Nowe regulaminy łacza w harmonijna całość interesy woj­ska z interesami każdego żoł­nierza. Mimo wyraźnej specy­fiki sił zbrojnych, zapewniają w pełni przestrzeganie — w od­niesieniu do żołnierzy — wszyst­kich praw zagwarantowanych w konstytucji. co odzwierciedla ludowy charakter naszej armii, jej głęboki humanizm. Podobnie jak każdy gmach składa sie z wielu cegieł, tak i regulaminowy porządek składa się z wielu ustalonych w tych dokumentach punktów. Dlatego postanowienia wszystkich musza być przestrzegane z cała skru­pulatnością. Osłabienie jakiego­kolwiek elementu groziłoby na­ruszeniem spoistości całego gmachu dyscypliny i ładu woj­skowego, na których opiera się moc sił zbrojnych. Cży beda trudności w zakre­sie wdrażania regulaminów? Naturalnie że będą. ale prze­cież nic, co istotne, nie przycho­dzi łatwo. Niemałe na przykład kłopoty beda mieli żołnierze pierwszego rocznika, których nic tak dawno uczyliśmy obowiązu­jących dotychczas regulaminów. Ale z biegiem czasu, przy rze­telnym wysiłku kadry i całego aktywu wszystko sie ..dotrze". Gorzej bedzie z drugim roczni­kiem. który odchodzi do rezer­wy. Tutaj trudno liczyć na ta­kie sukcesy w przyswajaniu re­gulaminów. jakich byśmy sobie nanrawde życzyli. Przy okazii wniosek: sadze, że należy również opracować jed­nolity, długofalowy plan majacy na celu zapoznanie z nowymi regulaminami żołnierzy r e­­zerwy. szczególnie kadrę. Zanotował: CZ. B. c ZIEWIĄTY numer „Wojska Ludowego” przynosi w czo­łówce interesujący artykuł pióra płk dr. Przemysława Prze­włockiego pt. „Rozważania o ko­lektywie żołnierskim". Jest to artykuł oparty o dorobek badań naukowych, o wnikliwe obserwa­cje, doświadczenia, stąd i — wy­daje się — bardzo trafne uogól­nienia. Artykuł płk Przewłockiego jest pierwszą częścią „rozważań” godnych przeczytania. Wypada też wyrazić nadzieję, że następna (a może następne?) będzie równie interesująca. „Czy mogą być kłopoty (poży­teczne) z czynami żołnierskimi”? Właśnie nad tym zastanawia się kpt. Eugeniusz Walczuk. W cie­kawy sposób, raczej reportażo­wy, aniżeli publicystyczny, kapi­tan przedstawia genezę czynów żołnierskich, sposoby ich inspira­cji. Nie wpada jednak w samo­­uspokajający zachwyt. Wskazuje na błędy, jakie się w tej dziedzi­nie zazwyczaj popełnia. Oczywiś­cie, propagować inicjatywy trzeba i należy, ale... raczej przede wszy­stkim przebieg ich realizacji. Chodzi w tym .przypadku głównie o naukę kon­sekwencji. dobrej roboty i nierzu­­cania słów na wiatr. Frapujące są refleksje kóńcowe 'artykułu, lecz niestety, w kilku słowach nie da się ich streścić. Z tym trzeba się samemu zapoznać... porównać... wyciągnąć wnioski. Mjr mgr Zdzisław Rozbicki, w publikacji pt. „Polecenia partyj­ne”, wskazuje na kilka podstawo­wych — jego zdaniem — słabości w tej dziedzinie. Usunięcie tych niedociągnięć na pewno przyczyni się w konsekwencji do zwiększe­nia politycznej i organizatorskiej aktywności członków i kandyda­tów partii. Artykuł ten szczegól­nie przydatny być może członkom komitetów partyjnych. „Autorytet dowódcy i aspekty moralne stosunków miedzy prze­łożonym a podwładnym” — to ty­ Ufrinéníniini numar WUXfdflIUVifJI tiUilSQI „Wojska Ludowego” tuł artykułu ppłk. mgr. Jana Wo­­łoszczuka poruszający istotny problem możliwości krytycznego spojrzenia podwładnych na dzia­łalność przełożonego. Ppłk mgr Jerzy Suwart w po­zycji „Gdy poborowy idzie do wojska" prezentuje dorobek i u­­wagi na marginesie konkursu GZP WP pt. „Co mi dała służba wojskowa”? „Pojecje inteligencji i możliwoś­ci jej kształcenia” — artykuł mjr. mgr. Zbigniewa Paleskicgo jest teoretycznym ujęciem kwestii i na pewno zafrapuje dowódców i ofi­cerów politycznych — bezpośred­nich wychowawców żołnierzy. „Obrona Warszawy we wrześ­niu 1939 r” — pióra Mieczysława Ciepiewicza, w syntetyczny spo­sób przedstawia dzieje tej batalii. Dla interesujących się bardziej wnikliwie tym zagadnieniem bar­dzo pomocne mogą stać się, za­mieszczone przy zakończeniu arty­kułu przypisy, które są jak gdyby bibliografią „Września 39“. „Czy rozejm przekształci się w pokój"? (Bliski Wschód) — zasta­nawia się Jan Urbaniak w kolej­nym artykule miesięcznika na ten aktualny obecnie temat. „O właściwościach rozwoju ra­dzieckiej sztuki wojennej w okre­sie powojennym” — pod tym ty­tułem gen. mjr doc. kand. nauk wojskowych — M. Czeredniczenko porusza występowanie nowych zjawisk w sztuce prowadzenia walki, opracowania i wdrażania do praktyki odpowiednich zasad i założeń strategii, sztuki opera­cyjnej i taktyki. Przedrukiem z radzieckiej prasy wojskowej jest także następny artykuł płk dr. nauk historycznych — I. Czigarie­­wa pt. „Prawda silniejsza jest od oszczerstw fałszerzy historii”. Poczet chwały oręża polskiego przy­nosi sylwetki: plut. Ryszarda Lankie­­wicza — „Ryśka” — uczestnika słyn­nego zamachu na Cate-Club; chor. Franciszka Starosty — dowódcy plu­tonu z 2 PP. bohatera Walu Pomor­skiego; kpt. Stanisława Betleja — u­­czestnika kampanii wrześniowej i kon­spiracji żołnierza AK, dowódcy bata­lionu 27 po 10 DP, bohatera walk nad Nysa i Szprewą. Krytyka i bibliografia zamykają wrześniowy numer miesięcznika. L. B. Ludzie wzorowej służby KOLEJNE ZADANIE MAJORA SZABIJRY T EN rozkaz kadra zawodowa przyjęła jako swego rodzaju „zło konieczne“. Bo kto po iluś tam latach służby w dużym garni­zonie, zwłaszcza kiedy ma się do­rastające dzieci i odpowiednie mieszkanie, chce się przenosić do dalekiego, obcego miasta? Sytuację komplikował fakt, że przeprowadz­ka dotyczyła całego pododdziału, który zmieniał miejsce dyslokacji. I tylko mjr Antoni Szaburo, chociaż na równi z innymi nie miał ochoty wyjeżdżać, zamiast utyskiwać ma­wiał: — No cóż, taka już jest służ­ba wojskowa, że zmusza niekiedy do wyrzeczeń. Kto się jej poświęcił, musi sobie z tego zdawać sprawę. Słowa te możemy przyjąć za swoiste „credo“ wyznawane przez majora od pierwszych dni służby wojskowej, która rozpoczynał w 1951 roku. Miał wtedy dopiero 19 lat. ale jego poglądy na życie były już nad wiek dojrzałe. Ukształto­wała je okrutna rzeczywistość oku­pach hitlerowskiej na Zachodniej Białorusi. Tam w okolicach Nieś­­wierza, w robotniczej rodzinie wcześnie zetknął sie z niedostat­kiem, ciężka pracą i nienawiścią do ludzi w mundurach feldgrau. Ale gdy po wyzwbleniu repatriował się wraz z rodzicami do Polski, gdzie starszy brat Wacław siużył w woj­skowym lotnictwie, z wj^piekami na twarzy zaczął siuchać jego opo­wieści o podniebnych przygodach lotników. To było coś innego niż szarzyzna w życiu codziennym. Ja­kiś nowy, fascynujący świat. Zamiast jednak do lotnictwa, do­stał się do wojsk pancernych. Dobre i to, zwłaszcza że zawsze in­teresował się techniką. Po ukoń­czeniu Technicznej Oficerskiej Szkoły Wojsk Pancernych i Zme­chanizowanych, gdzie jako podcho­rąży zdobył sobie opinię sumienne­go żołnierza, na trwałe związał się ze służbą wojskową... Major jest oficerem, na którym zawsze można polegać, który każde postawione przez dowódcę zadanie wykona rzetelnie, bez względu na piętrzące się przeszkody i trudnoś­ci. Tak samo było i teraz. Do nowego garnizonu pojechał z pierwszym, rzutem. Zadanie: przy­gotować wszystko na przyjęcie pod­oddziału. Zadanie trudne, wyma­gające operatywności i energii. A przede wszystkim żmudnej, co­dziennej pracy. Tym bardziej że w danym przypadku chodziło o urzą­dzenie bazy materiałowo-szkolenio­­wej do kształcenia elewów w za­kresie specjalności mechaników czołgowych, elektromechaników i mechaników stabilizatorów. Był początek kwietnia 1970 roku. Major energicznie wziął się do roboty. Kierując grupą doświad­czonych żołnierzy-czołgistów. po­trafił nie tylko dobrze zorganizo­wać pracę, rozplanować poszcze­gólne zadania, lecz także konsek­wentnie egzekwować ich termino­we i bezbłędne wykonanie, pomi­mo niesprzyjających często warun­ków wynikających z braku odpo­wiednich narzędzi, materiałów bu­dowlanych itp. Ale kiedy kolumna samochodów przywiozła z poprzed­niego miejsca dyslokacji stare eks­ponaty szkoleniowe, okazało się, że niektóre z nich wymagały moder­nizacji, gdyż nie pasowały do no­wych klas i niezupełnie odpowia­dały wymaganiom reorganizacji pododdziału szkolnego. Chodziło również o urządzenie w osobnym budynku pracowni do zajęć prak­tycznych, odpowiadających współ­czesnym potrzebom szkoleniowym. Żołnierze dzień w dzień zajęci byli robotą. Ich dowódca był wy­magający, lecz zarazem sprawiedli­wy. Starali się więc jak mogli, ale za to później mjr Szaburo mógł zameldować przełożonym, że za­danie, jakie otrzymał, zostało wy­konane. Dodajmy — wykonane wzorowo. Stwierdza to każdy, kto ma okazję oglądać, nowoczesną, doskonale urządzoną bazę szkole­niową. I nie tylko bazę. W konkur­sie świetlic ogłoszonym niedawno w ramach jednostki pododdział szkolny zająi pierwsze miejsce. Ale kiedy mówi się o tych spra­wach z mjr. Szaburą, w jego rela­cji nie ma nawet wzmianki o włas­nych zasługach. Major bowiem twierdzi, że zarówno o tamtym sukcesie sprzed kilku miesięcy, jak i o bieżących osiągnięciach szkole­niowych pododdziału zadecydo­wała postawa całego kolektywu. Dobrego kolektywu, a zwłaszcza ta­kich oficerów i podoficerów jak: Józef Adamski, Jan Reszke, Józef Heber, Edward Oszczepaliński, Jan Kejll, Stanisław Mostek i inni. Za­decydowało także ideowe zaanga­żowanie członków partii, w której szeregach tow. Szaburo jest od 1955 roku. Wszyscy oni pomimo początkowo wewnętrznych oporów, uznali sprawę przeniesienia za naj­zupełniej oczywistą. ppłk Z. MOLSKI Na placu ćwiczeń Drużyny kpr. Bogdana Ma­zurka i kpr. Edwarda Radzi­cha w momencie spieszania z transportera opancerzone­ go. (Fofo WAF — A. Łuszczewski) ’ CZESNIE 'ozpoczyna się na poligonie dzień szkoleniowy . . chemików Marynarki Wo­jennej. Dowódca pododdziału che­micznego to nasz stary znajomy. Jego nazwisko, wówczas przodu­jącego podchorążego OSChem., juz figurowało w „Żołnierzu Wolnoś­ci”. Obecnie jest przodującym do­wódcą. Właśnie kapitan zapozna­je młodszych dowódców z zada­niem na dziś. Będą to ćwiczenia taktyczne. W parę minut później jego gazik ostro rwie do przodu, a za nim kolejno suną wozy bo­jowe. Za szybki wymarsz i spraw­ną pracę pojazdów kapitan otrzy­ma wkrótce ustną pochwałę od wyższego przełożonego. Jeszcze jedno odkryte wzniesie­nie i znów zanurzamy się to gę­stwinę lasu Pięknie kwitną je­sienne wrzosy. Zatrzymujemy się na polanie. Ale zanim zaczną się „prawdziwe” działania bojowe, kapitan chce raz jeszcze spraw­dzić podstawowe umiejętności swoich chłopców. Zarządza w plu­tonach i drużynach konkursy sprawnościowe. Kto najszybciej założy odzież ochronną, który kie­rowca w krótszym czasie urucho­mi samochodowe urządzenie do odkażania? A potem sprawdzanie masek przeciwgazowych w specjalnej ko­morze. Dowódca kompanii tócho­­dzi do komory pierwszy. Maski dobrze dopasowane, można ru­szać dalej Oto wśród rzadkich sosen wije się błękitny dym. Alarm chemiczny Kolumna sa­mochodów staje. Znów kadra i marynarze szybko ubierają odzież ochronną i zajmują miejsca przy swych instalacjach. Teren trzeba pokonywać z marszu. Samochody suną w mlecznej powłoce, jak du­chy. Do przodu wysuwają się zwiadowcy. Teren może być ska­żony, a droga jeszcze daleka. Zwiadowcy stwierdzają skażenie drogi. Po usunięciu tej przeszko­dy trzeba urządzić piac zabiegów specjalnych, aby przeprowadzić de­zaktywację ludzi i sprzętu. Wtem z głębi lasu rozlegają się strzały z broni maszynowej. Che-, micy zajmują natychmiast stano­wiska obronne i odpierają atak „nieprzyjaciela”. A potem, znowu przystępują do czynności dezak­ Dziś na poligonie czynności trzy minuty. Po kon­kursie pokaz ubierania demon­struje dowódca plutonu. Czas bar­dzo dobry: półtorej minuty. A te­raz konkurs na jak najszybsze u­­ruchomienie zestawów samocho­dowych do odkażania Znów naj­lepszymi są zwiadowcy. Kapitan zarządza odprawę kad­ry. Omawia dostrzeżone usterki. Po krótkiej przerwie na papiero­sa ruszamy dalej. Od tej chwili obowiązuje alarm chemiczny. Okręt wśród... wrzosów tywacyjnych. Specjalne aparaty rozsiewają strumień pienistej cie­czy. Dezaktywują się ludzie, sa­mochody i broń. Praca przebiega bardzo sprawnie. ... Tematem drugiego dnia za­jęć było wykrywanie skażeń pro­mieniotwórczych oraz dezaktywa­cja ludzi i sprzętu. Jak zawsze, dzień rozpoczyna się w podod­dziale od konkursów. Zajmuje to zaledwie kilka minut, ale chemi­cy, zwłaszcza młodzi, wiele na tym zyskują. Marynarze wykonu­ją swoje czynności coraz spraw­niej. Najszybciej ubiera odzież o­­chronną pewien pluton. To zwia­dowcy. Najlepszy z nich st. mar Ireneusz Małomiejski był gotowy w ciągu minuty i pięćdziesięciu sekund. Norma przewiduje na te Wszyscy są ubrani w ochronną odzież. Plac szkolenia technicznego. Je­go środkiem „płynie” okręt. Na tlę fioletu wrzosów wyraźnie wi­dać stalowoszare burty, nadbu­dówki z masztem, działo na dzio­bie, rurę wyrzutni torpedowej i szyny wyrzutni rakietowej na ru­fie. „Okręt” zbudowali sami che­micy. Ta makieta może z powo­dzeniem zastąpić prawdziwy o­­kręt podczas treningu z dezakty­wacji i odkażania. Na pokład „okrętu” urchodzą najpierw zwiadowcy. Wkrótce wy­krywają ogniska skażenia. W ruch idą hydranty instalacji odkażalni­­czych. Sprzęt „oczyszczają” szczotki, przez które także płynie odkażalnik podłączony cienkimi przewodami. „Okręt” wśród wrzo­sów zostaje dokładnie oczyszczo­ny, środki promieniotwórcze znisz­czone. Ale ćwiczenia trwają. Młodszy chorąży marynarki Adam Prusa­­czyk, ubiegłoroczny absolwent Szkoły Chorążych Wojsk Che­micznych, otrzymuje zadanie zor­ganizowania placu zabiegów sani­tarnych. Pomaga mu dowódca kompanii, informując o właściwej organizacji pracy i dowodzenia. Wypróbują nowy system pole­gający na potokowym kierowaniu ludzi przez rozbieralnie do łaźni i do ubieralni. Ubrania ochronne marynarze wieszają na stojakach, które dyżurni przenoszą do dezak­tywacji. Włączone zostaje uniwer­salne urządzenie do trzepania mundurów i innego oporządzenia. Kilka minut prżerwy. Marynarze z ulgą zdejmują mokre mundury W słońcu, pod gumową powloką maski i odzieży ochronnej pocili się solidnie. Teraz kąpią się w ciepłej wodzie płynącej z insta­lacji ogrzewczej i znów wracają do swych wozów. Ale to jeszcze nie koniec zajęć. Teraz kolumna udaje się w rejon jeziora, gdzie zwiadowcy wybrali punkt dezak­tywacji sprzętu. Strumienie czys­tej U'Ody zmyją z wozóiu kurz i pył „promieniotwórczy”. A potem, to już naprawdę odbój. kmdr ppor. ST. DZIERŻAK

Next