Zycie Warszawy, listopad 1969 (XXVI/261-285)
1969-11-21 / nr. 278
NR 278 21 LISTOPADA 1969 R. (W) Odpowiedź na listy z Ameryki GRZEGORZ JASZUŃSKI W ciągu ostatnich kilku dni redakcja „Życia Warszawy” otrzymała kilkanaście listów ze Stanów Zjednoczonych. Wszystkie listy są podobne, jakby napisane według jednego wzoru. Wszystkie dotyczą losu jeńców» amerykańskich w Wietnamie. Oto fragment jednego 2 łistćw, podpisanego przet pana i panią Greiling z miasta Hillsdale w stanie Michigan „Przed przeszło rokiem otrzymaliśmy zawiadomienie od naszego rządu, że nasz syn „zaginął” (w Wietnamie). Jest to przerażające słowo dla ojca, matki, żony 1 dziecka. Słowo to zawiera straszną niepewność. Od lat nie wiemy, czy nasz syn żyje, czj zginął. Niestety, nie jesteśmy osamotnieni w tej tragicznej sytuacji”... Po tym wstępie następuje prośba do naszej redakcji, by „wykorzystała swe wpływy” w Wietnamie celem ustalenia losu jeńców amerykańskich. Analogiczna jest treść pozostałych listów, choć niektórzy spośród ich autorów nie wspominają o tym, by ktokolwiek z ich krewi nych zaginął w Wietnamie, poprzestają na ogólnikowych protestach przeciw» postępowaniu strony wietnamskiej z jeńcami amerykańskimi. Nie ulega wątpliwości, że otrzymane przez nas listy są wynikiem pewnej zorganizowanej akcji, gdyż pochodzą z tak odległych stanów, jak Michigan, Kalifornia, sylwania czy Floryda, Penzredagowane są podobnie lecz sprowadzają się do tego sai mego postulatu, * Należy przede wszystkim wyrazić współczucie autorom listów, zwłaszcza tym spośród nich, którzy rzeczywiście mają synów, braci czy mężów w Wietnamie. Dostateczną tragedią było wysłanie młodych' chłopców na daleki front w dżungli wietnamskiej. Jeszcze większą tragedią jest śmierć na polu walki, śmierć, której niczym nie można usprawiedliwić. I — przyznajemy — tragiczna jesl sytuacja, w której rodzina nie wie, jaki los spotkał jej syna czy męża. Należy też stwierdzić, że akcja propagandowa, której ulegli autorzy listów, jest wyjątkowo cyniczna i niesmaczna. Ludzi zrozpaczonych i zaniepokojonych namówiono, by zwrócili się do redakcji polskiej gazety i by tą drogą usiłowali wpłynąć na postępowanie wietnamskich ofiar amerykańskiej agresji. Przecież to prawie tak samo, jakby zbrodniarz, który się wdarł do obcego mieszkania i terroryzował jegc mieszkańców, jednocześnie dc nich apelował, by się zachowywali „właściwie”, i poszukiwał pośredników, którzy by jego ofiary namawiali dr „grzeczności”. Przecież prawie tak samo, jakby mortc derca w czasie popełnianie przestępstwa wzywał swą ofiarę do przestrzegania „reguł gry”, a jej przyjaciół pouczał, jakie są zasady „fail play" Nie do redakcji polskiej gazety powinny kierować swe listy- i swe żale rodziny amerykańskie, których synowie czy bracia znaleźli się w Wietnamie. Jest tylko jeden adres właściwy dla ich listów — Biały Dom w Waszyngtonie.- To przecież wpierw prezydent Johnson, a teraz prezydent Nixon wysyła młodych Amerykanów do Wietnamu. To przecież Biały Dom i Pentagon odpowiedzialne są za kontynuowanie agresji, za śmierć 40 tysięcy żołnierzy amerykańskich, za niepewność rodzin co. do losu jeńców w Wietnamie. * Poniewa-ź autorzy listów czy też raczej inicjatorzy całej tej akcji, powołują się na prawo międzynarodowe i na Konwencje Genewskie o losie jeńców wojennych,_ należy zwrócić uwagę na jeszcze kilka okoliczności-Po pierwszo, Stany Zjednoczone nigdy nie wypowiedziały wojny Demokratycznej Republice Wietnamu, choć w ciągu szeregu łat bombardowały miasta i wsie Wietnamu północnego i choć w wyniku akcji amerykańskiej poległo wiele tysięcy Wietnamczy. köw. Odwoływanie się do prawa międzynarodowego nie ma w tym stanie rzeczy żadnego uzasadnienia.Po drugie, Stany Zjednoczone nigdy nie uznawały Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu południowego (tak zwanego „Vietcongu”), a obecnie nie uznają Tymczasowego _ Rządu Rewolucyjnego tego kraju. Oficjaini rzecznicy amerykańscy nada) traktują partyzantów wietnamskich jak „bandytów”, co nam, Polakom, przypomina pewne, niezbyt dawne czasy. Powoływanie Łię na Konwencje Genewskie jesl w tej sytuacji obłudne 1 bezpodstawne. Po trzecie, Stany Zjednoczone odpowiedzialne są za los tysięcy jeńców wietnamskich, których — jak przyznawała wielokrotnie prasa amerykańska — traktują wbrew najbardziej podstawowym zasadom prawa i humanitaryzmu Jeńcy wietnamscy przeważnie przekazywani są przez wojska amerykańskie siepaczom sajgońskim, którzy się z nimi rozprawiają w krwawy sposób. Dziwna jest ta podwójna moralność, która sprowadza się w gruncie rzeczy do takiej tezy: „Nam, Amerykanom, wolno robić z waszymi jeńcami, co nam się żywnie podoba, i wolno nam dopuszczać do ich zagłady, ale wy, Wietnamczycy, musicie traktować naszych jeńców nienagannie i troskliwie przestrzegając wszystkich praw“... w W ostatnich kilku dniach Stanach Zjednoczonych odbyły się znów — po raz drugi w krótkim czasie — olbrzymie manifestacje przeciwińików agresji w Wietnamie. Nie pozostawiali oni wątpliwości co do tego, kogo obciążają od po w i e d zi aln o śc i ą za kontynuowanie wojny. Może, manifestacje te staną się dla autorów otrzymanych przez nas listów wskazówką, do kogo powinni kierować swe słuszne żale. Powtarzamy adres: Prezydent Stanów Zjednoczonych, Biały Dom, Waszyngton. Pół żartem pół serio Problem trwa! C ZPERAJĄC w starych rocznikach pod kątem potrzeb cyklu „Zabytkom na odsiecz“ znalazłem przyczynek do dyskusji na temat szybkości stosownej dla automobili na naszych ulicach i szosach. Oto co pisze na ten temai „Tygodnik Illustrpwany“ w roku 1901 (podkreślenia nasze): „SZYBKOŚĆ SAMOCHO D ÓW Jazda samochodami rozpowszechnia się u nas coraz więcej. Władze nawet popierają ten pożyteczny i wygodny środek lokomocji.. Na jedną bardzo ważną stro nę kzvestii atoli nie zwrócono dotychczas uwagi, a mianowicie na UNORMOWANIU SZYBKOŚCI samochodów, krążących po ulicach miasta. Za granicą, a zwłaszcza we Francji, gdzie sport automobilowy rozwinął się niesłychanie, a „kawalerska" jazda amatorów powodowała częste wypadki, wydano już odpowiednie przepisy, a nawet WYNALEZIONO PRZYRZĄ DY, POZWALAJĄCE SŁUŻBIE BEZPIECZEŃSTWA PUB LICZNEGO KONTROLOWAĆ SZYBKOŚĆ SAMOCHODÓW. U nas do tej pory niewiele było słychać o nieszczęściach ale przy wzrastającym zamiłowaniu do noiuego sportu, należy mieć na uwadze możli we konsekwencje i zapobiedz z góry wypadkom, a przynajmniej sprowadzić je do minimum. Wogóle krążące po ulicach samochody, Warszawy, jeżdżą dość wolno, swoją drogą jednak zdarzało nam się spotykać maszyny większycn rozmiarów, pędzące z nadzwyczajną szybkością pa pryncypalnych arteryach miasta, gdzie ruch pieszy i kołowy jest bardzo ożywiony. W takich warunkach o icypadek nietrudno. Dlatego NALEŻAŁOBY KONIECZNIE OKREŚLIĆ MAXIMUM SZYBKOŚCI POJAZDÓW AUTOMOBILOWYCH. Przejeżdżają nas tramwaje, dorożkarze, cykliści, jeżeli jeszcze zaczną nas gnieść samochody, to spacei po wązkich względnie ulicach Warszawy stanie się ryzykowny“. I jeszcze iedna notatka z tegoż „Tygodnika“ w rubryce „Sport” „Wyścig samochodów odbyt się na przestrzeni Paryż — Bordeaux. Zwycięstwo odniósł p. Henryk Fournier, który przebył 555 1/2 klmtr. w ciągu 8 godzin 44 1/2 min., czyli średnio 64 klmtr. na godzinę. Jeżeli jednak odejmiemy czas spędzony na różnych przystankach, okaże się, że p Fournier jechał przez 6 go dżin 11 1/2 minut, czyli śred nio przebywał po 85 klmtr na godzinę; jest to szybkość znacznie luiększa, niż pociągu „Sued — Express”. Tak więc okazuje się, iż nie tylko zabytki sa problemem nie od dziś się datującym: 68 lat upłynęło — problem szybkości trwa. (B. St.) ZYCIE WARSZAWY _____str. 3 Po IV Plenum partii CZAS I LUDZIE „Efekty jakich oczekujemy po Plenum wymagają czasu, ale zbyt wiele czasu nie mamy” — to zdanie z dyskusji najlepiej chyba oddaje pilność i doniosłość narodową omawianych spraw. Tematem posiedzenia Komitetu Centralnego PZPR — mówiąc najogólniej — był udział nauki i techniki w postępie gospodarczo-społecznym kraju. Tłem — które często występowała zarówno w referacie jak i dyskusji — nowe, ważne procesy i zjawiska, wynikające z rewolucji naukowo-technicznej w rozwiniętych krajach. Analizując stan rzeczy w kraju, nasz potencjał naukowy i przemysłowy, jego dokonania i faktyczne możliwości mówiono w istocie i formułowano warunki, niezbędne warunki dla zapewnienia godnego miejsca Polski we współczesnych procesach rozwój owych. Często też i na ogół krytycznie stawiano pytania — jak szybko u nas, a jak za granicą wdraża się postęp techniczny w przemyśle? Ile czasu upływa od pomysłu do jego produkcyjnej realizacji? Jak wyglądają koszty i ceny nowych wyrobów u nas i za granicą? Czy te wyroby są konkurencyjne? Jaki wreszcie — biorąc pod uwagę stopień wyposażenia naszej gospodarki — jest poziom wydajności pracy u nas i gdzie indziej? Józef Tejchma mówiąc o wydajności pracy, tak sformułował ten problem.: „Jest to najważniejsze nadal spośród ważnych pytań, którego uchylić nie możemy, gdyż jeśli . nie osiągniemy szybkiego wzrostu wydajności pracy w całej gospodarce bez wyjątków, potrzeby ludzkie będą wzrastać ponad obiektywne możliwości zaspokojenia, co zrodzi napięcia trudne do rozładowania”. Były to więc pytania i problemy formułowane nie tylko pod adresem trzystu tysięcy pracowników środowisk naukowo-badawczych i setek tysięcy ludzi naszego przemysłu. Były to pytania i probłerrfy stawiane przed każdym i wymagające odpowiedzi od każdego, zależnie od jego poczucia odpowiedzialności. Zatem, w rzeczywistości, zakres prac Plenum i decyzji na nim podjętych wykracza wyraźnie poza ścisły temat stosunków między nauką i przemysłem i spraw związanych z udziałem postępu technicznego w rozwoju kraju. IV Plenum jest kontynuacją tych procesów modernizacji systemu gospodarki Polski, które zapoczątkowało II Plenum KC na początku bież roku. Wtedy podjęto pracę, zmierzającą do reorientacji kierunków rozwojowych przemysłu, zmian w metodach planowania umożliwiających przejście na selektywny i intensywny sposób gospodarowania. Obecne Plenum jest też dalszą, logiczną konsekwencją tamtych kroków. Stanowi stopniowe, już szczegółowe, formułowanie zasad gospodarki efektywnej czyli opartej w pierwszym rzędzie na pogłębionym rachunku ekonomicznym i zwiększonym udziale postępu technicznego w procesach gospodarczych. Stąd tyle miejsca poświęcono min. sprawom doskonalenia rachunku kosztów produkcji, opłacalności nowych rozwiązań technicznych jak również problemom związanym z nowymi formami organizacji i zarządzania gospodarką. Znane są w publicystyce pojęcia „luki technologicznej” i „luki w zarządzaniu” Oba te rozległe, kompleksy spraw były rozważane wspólnie. Plenum postawiło pilne zadania m.in. przed naukami ekonomicznymi, zwłaszcza w materii opracowań stosowanych i teoretycznych dotyczących zarządzania. Podjęcie tych prac — niewątpliwie spóźnionych i ciągle cząstkowych — stworzyć powinno podstawy do dalszych nie cierpiących zwłoki działań. Sądzić można, iż doraźne problemy i kłopoty jakie przeżywa obecnie nasza gospodarka w żadnym stopniu nie powinny komplikować tych długofalowych przedsięwzięć. W referacie na IV Plenum czytamy, że realizacja zadań będzie zapewniona wówczas, jeśli nastąpi „lepsze zrozumienie w praktyce postępu technicznego, gdy stworzone zostanie — zwłaszcza w przemyśle — silniejsze zapotrzebowanie na wyniki badań na ukowych i gdy w placówkach naukowo-badawczych umocnione zostanie zrozumienie potrzeb przemysłu.” Wiemy jak było dotąd i jak niestety — co najmniej w mentalności — będzie jeszcze przez pewien czas. Prawie z reguły — . a znamy to świetnie z naszej praktyki dzien-nikarskiej — w instytutach za niepowodzenia we wdrażaniu nowości obarczano przemysł i vice versa. Niewątpliwie istniała i istnieje nadal swoista izolacja, a właściwie brak wzajemnego ścisłego zainteresowania obu stron w efektach ostatecznych wprowadzania postępu 4* . 1 A A/A : rtr, V\ /I „ <“A ć t Ia 1A „ ' /A #A /A ri /A A muje się właśnie środki, by temu jałowemu, szkodliwemu a w rzeczywistości zasadniczemu konfliktowi położyć kres. Będzie to na pewno proces trudny i wymagający czasu. Oby jednak jak najmniej czasu było potrzeba, r.iamy go bowiem, jak wspomn eliśmy, — mało. Nie tylko dlatego, że wyniki badań, wynalazki starzeją się niezwykle szybko, aie, że nikt na świecie nie będzie na nas czekał. Prawa rewolucji naukowo-technicznej dają nam wiele nowych szans pod jednym bezwzględnym warunkiem, że im będziemy dotrzymywać kroku. Uchwała IV Plęnum szczegółowy sposób precyzuw je podstawowe przedsięwzięcia. Do naczelnych należy niewątpliwie koncentracja badań naukowych. Tutaj widzimy już bezpośrednią łączność z decyzjami II Plenum które określiło runki rozwojowe główne kieprzemysłu. Tak więc do dziedzin, gdzie baza naukowo-techniczna musi uzyskać specjalne warunki, prawa i środki należą niektóre specjalności przemysłu elektronicznego i elektrycznego, maszynowego, chemicznego oraz niektóre działy rolnictwa. Tutaj przede wszystkim będą przeznaczane środki na wyposażenie naukowe. Jak wiadomo ogólny stan pod tym względem jest nie najlepszy. Niemniej, jak wykazała to analiza sytuacji, nawet ewentualne powiększenie sum na te cele — gdzie w za sadzie nie odbiegamy od nakładów krajów średnio rozwiniętych — nie zapewniłoby zdecydowanego polepszenia sytuacji wobec niedostatku wysoko wyspecjalizowanych kadr. Wobec tego postawiono też specjalne zadania przed szkolnictwem wyższym. Drugim podstawowym problemem zawartym w uchwałach Plenum są nowe zasady finansowania i bodźców ekonomicznych. Chodzi przede wszystkim o połączetu nie wspólnym celem i wspólnym interesem nauki z przemysłem. Finansowanie będzie obejmowało cały cykl od koncepcji naukowej po wdrożenie przemysłowe. Stworzyć to powinno zarówno dla instytutów jak i fabryk tendencję do sprawniejszego i szybszego wdrażania nowej techniki. Utworzenie funduszu efektów wdrożeniowych tworzonego z odpisów z zysków powstałych dzięki wprowadzeniu nowych technologii lub wyrobów stworzy zapewne dodatkową zachętę dla twórców techniki, a zarazem prwinno zapewnić bardziej rygorystyczne i realne zwracanie uwagi na rachunek ekonomiczny i efektywność nowej techniki. Na te problemy w swoim przemówieniu na Plenum zwraca! szczególną uwagę Bolesław Jaszczuk. Problem bowiem nie sprowadza się tylko do wprowadzania nowej techniki w ogóle, ale takich rozwiązań, które będą efektywniejsze. Pod tym względem wiele jest jeszcze (DOKOŃCZENIE NA STR. 4] ESTEM żonaty od 1948 ro- J ku i jako mężczyzna niechętnie patrzę na pracę kobiet-mężatek. Mam swoje zdanie na ten temat i chyba go już nie zmienię. Według mnie kobiety-mężatki, obarczone dziećmi pracują bo muszćj R o zm a w! a łem z w 10-loma kobietami na ten temat i wszystkie były tego samego zdania Wykluczam tutaj kobiety z dziąćmi, które nie mają mężów, wdowy z dziećmi, lub inne przypadki, kiedy kobiety są jedynymi żywicielkami rodzin. W tym wypadku innych możliwości nie ma Nie neguję też pracy zawodowej (jeżeli taka wola kobiety) w małżeństwie bezdzietnym, no i kobiet niezamężnych. Proszę bardzo, nikt na tym nie ucierpi. Czy praca żony w rodzinach wielodzietnych daje korzyści rodzinie i w jakim sensie? Na pewno tak, lecz tylko w sensie materialnym. Na przykładzie własnej rodziny wiem, że bez pracy żpny sytuacja materialna rodziny byłaby opłakana. Nie zarabiam najgorzej — 2800 zł + premia, ale przy kosztach utrzymania i przy trojgu dzieciach, na „życie” by to wystarczyło. A reszta? Wiem, że do roku 1960, kiedy pracowałem na prowincji i żona nie pracowała zarobkowo, było o wiele lepiej. Dzieci urodzone w latach 1949 — syn, 1951 — córka i 1958 — syn, były dopilnowane, dożywione i ubrane. Żona mając więcej czasu mogła sama im coś uszyć, przerobić, na czas ugotować, a najważniejsze — zająć się ich wychowaniem. Od roku 1961 żona pracuje i od tej pory życie nasze stało się nieco inne, tzn. bardziej uciążliwe, niespokojne i nerwowe. Chciałbym na przykładzie jednego dnia, pokazać jakie .jest to życie, Wstają o godz. 5.30, wypijam szklanką hąrbaty zagotowanej grzałką j o godz. 6 wychodzą 1 domu, zabierając parą kanapek. Zona moja wstaje o tej samej porze, rozpala ogień (kuchnia węglowa) i szykuje coś dzieciom na śniadanie. Najmłodszemu również drugie śniadanie do szkoty (5 ki. szkoły podstawowej). Wychodzi przed godz. 7. Córka (11 kl. liceum ogólnokształcącego) oraz syn (II rok studiów na Politechnice) wychodzą na g. 8. Dom zamyka najmłodszy, bo ma najbliżej do szkoły. Wraca ze szkoły najwcześniej. Gdy wraca powinien sobie coś przyrządzić zjeść, ale zwykle tego nie robi, i bo mu sie nie chce. Jak spędza czas do przyjścia mamy z pracy nie wiemy. Zona kończy pracą o godz. 15.30, ale zwykle po pracy chodzi po zakupy, tak że do domu „ściąga” o godz. 16.30—17. Po przyjściu przygotowuje obiad, który jemy ok. g. 18, razem z kolacją. Potem sprzątanie po obie* dzie i względnie trochę wytchnienia, ewentualnie przygotowanie obiadu na dzień następny. Dzieci nowoczesne, tzn. unikające pracy jak ognia. Córka tylko w przystępie dobrego humoru ugoiuie coś w zastępstwie żony. Niera* mają przygotowany obiad a nia jedzą, czekając na żonę lub na mnie, bo ciężko im sobie odgrzać i przygotować. Uczciwie i w porze obiadowej jemy tylko w niedziele lub święta. Pranie „uskuteczniamy” w święto (niedzielę), bo powszedni dzień wykluczonej wraca się późno. Pomagam żonie bo mi jej żal. Dzieciom nie. Czy żona chodzi do pracy chętnie? Nie. Bardzo by chciała być w domu. Na reperację odzieży, przeróbki nie ma czasu. W sumie wydaje się pieniądze na rzeczy, które normalnie jeszcze po reperacji nadawałyby się do użytku. Mieliśmy dużo kłopotów córką, według mnie właśnie 2 na skutek braku opieki i niemożności kontroli. Jak wynika bowiem z powyższego, praca zawodowa plus praca w domu to wystarczająco dużo, aby poczuć się zmęczonym i nie reagować na pewne zjawiska, które powinny rodziców interesować. Po prostu pragnienie: trochę spokoju i ucieczka od ciężaru dnia powszedniego. Nie bywamy nigdzie, tzn. nie chodzimy ani do kina, ani do teatru, ani do znajomych. Brak czasu i pieniędzy. Jedyna naszą rozrywką jest telewizor. Nie tak na pewno sobie to wyobrażała moja żona. Być może, że nie umiemy sobie zorganizować życia, że to nasza wina. Jesteśmy jednak przeciętną rodziną i sądzę, że podobnych do nas są tysiące. Może jestem konserwatystą, ale uważam, że dwie prace, tj. zawodową i domową, bardzo trudno ciężko pogodzić z sobą. Żona i jest przemęczona, niezadowolona z życia i marzy o emeryturze, zapominając o tym, że emerytura to starość. Jest przy tym bardzo nerwowa, opryskliwa i wcale się temu nie dziwię. Nie wierzę w to, jak to się pisze w prasie 1 na temat przeprowadzonych tym zakresie ankiet, aby norw malna kobieta mająca dzieci, a nikogo do pomocy w pracy domowej (teściową, gosposię itp.), tak chętnie pracowała zawodowo. Z dwóch prac: domowa, zawodowa, niektóre kobiety wolą zawodową, ale już bez pracy w domu. Z tym się zgadzam. Wiem, że państwo jest jak najbardziej zainteresowane w pracy zawodowej kobiet, ale biorąc pod uwagę korzyści i straty wynikające z pracy kobiet zamężnych, wychowujących dzieci, jestem skłonny przypuszczać, że strat pośrednich, niewymiernych jest więcej. Utrzymanie żłobków, przedszkoli, domów dziecka kosztuje państwo bardzo dużo, a przecież ani przedszkola, ani domy dziecka, czy szkoły'nie zastąpią wychowania w rodzinie. Tak moim zdaniem przedstawia się sprawa. Oczywiście, że problem jest bardzo ważny i nie da się go załatwić z dnia na dzień. Są ludzie, którzy się tym zajmują których to interesuje i właśnie im pod rozwagę przedstawiłem tu swoje uwagi. „TADEUSZ" urzędnik, lat 41 (£icłyoĄ/e pMcufą Nasze życie siało się inne m mĘM/ na umcmH Teatr jednego aktora Nigdzie chyba na świecie ruch teatrów jednego aktora nie rozwinął się tak bujnie, jak u nas. podejmowało Wielu aktorów — podejmuje jeszcze nadal — tę formę teatralną, widząc w niej możliwość wyżycia się artystycznego, którego nieraz brak im w macierzystym teatrze; wyżycia się w wyborze tekstu takiego, który w jakiś sposób frapuje wykonawcę, wyżycia się w aktorstwie, w zorganizowaniu całego przedstawienia tak aby było prezentacją teatralną dzieła literackiego i poprzez nie własnym wyznaniem wiary. A skromne środki — osobowe i techniczne — tej formy pozwalają na docieranie z nią do ośrodków, w których „normalny" teatr byłby niemożliwy do pokazania. Tak więc pokazy te mogą spełniać dość poważną funkcję społeczną w upowszechnianiu wartości artystycznych, literackich, kulturalnych. Jeżeli oczywiście te wartości posiadają... Asystowałem pilnie czwartemu już Ogólnopolskiemu Festiwalowi Teatrów Jednego Aktora w „Piwnicy Świdnickiej” we Wrocławiu. W ciągu tygodnia dziewiętnaście pokazano tam przedstawień aktorów z różnych stron Polski. Wrażenie ogólne? Od razu trzeba oddać, co należy, w pochwałach ZMS-owi za dobrą organizację: miły nastrój, bogata otoczka imprez towarzyszących, sprawność działania — wszystko to uczynilo z festiwalu pewne wydarzenie w życiu Wrocławia. Było to równocześnie podsumowanie całorocznego ogólnopolskiego dorobku teatru jednego aktora i zarazem wyjście na przyszłość, zważywszy, że wiele przedstawień przygotowano specjalnie na festiwal, tu pokazano po raz pierwszy i dopiero w przyszłości przeznacza się je do ewentualnego eksploatowania. Ogólnie biorąc, można było zaobserwować pewne cofnięcie się w porównaniu z latami poprzednimi. Wielu wybitnych aktorów przestało interesować się tą formą teatru. Byli i tacy, którzy, mając w tej dziedzinie piękne osiągnięcia, tym razem zupełnie zlekceważyli imprezę (np Andrzej Dziedul). na Pierwsze nagrody wskazały najwyższe osiągnięcia. Bezapelacyjnym zwycięzcą okazał się Ryszard Filipski, który tę formę teatralną opanował bezbłędnie. Brawurowe aktorstwo, celne wymierzanie efektów, znakomity kontakt z widownią — wszystko to olśniewało w tekście bardzo dobrze napisanym („Co jest za tym murem” Jacka Stwory) ale myślowo dość ubogim (spowiedź z życia włamywacza-recydywisty, siedzącego w więzieniu) Z dużą przyjemnością smakowało się wytrawne, o wysokiej kulturze aktorstwo Marii Kościałkowskiej w monodramie zrobionym z „Protesilasa i Laodamii", Aktorka mimo kilku słabszych punktów potrafiła przekazać trudny tekst Wyspiańskiego w sposób jasny i sugestywny Dobrą konstrukcją całości solidnym wykonaniem i aktualną wymową ideową odznaczało się przedstawienie Heleny Słojewskiej oparte na powieści Romain Gary „Korzenie nieba”. Świetny, polityczny tekst w poprawnym wykonaniu Jerzego Nowaka mieliśmy w „Prawdziwej obronie Sokratesa" Kostasa Varnalisa. Z pozostałych przedstawień laureatów każde miało jakieś walory, jednakże w całości nie wycho. dziło poza średnią miarę. Był jeden wyjątek ale szczególnego rodzaiu: 20-letni amator Zbigniew Bryczkowski (urodzony wrocławianin), który w „Buszującym w zbożu" Salingera pokazał zadziwiającą swobodę, dowcip, opanowanie słowa. Jeżeli nie jest to sukces ' jednorazowy, wynikający z trafnego wyboru tekstu doskonale odpowiadającego dyspozycjom psychicznym i fizycznym wykonawcy to niewątpliwie warto zainteresować sie tvm wyraźnym talentem aktorskim Jeżeli mówimy o sukcesach, trzeba wspomnieć też o porażkach tym bardziej, że było ich wiele — niepokojąco wiele. Na samym dnie znalazło się przedstawienie „Stłuczone zwierciadło” według tekstów Jesienina i Izadory Duncan. humanitarnych Ze względów nie wymieniam tu nazwisk wykonawczyni i reżysera, ale zjawisko zasługuje na jak najostrzejsze napiętnowanie. Tyle nieprawdopodobnej wprost szmiry tyle najgorszego smaku, tyle mimowolnej parodii... Śmiech, który przedstawienie to budziło, paraliżowała groza na myśl, że podobne wyczyny mogą być upowszechniane. 1 w tym konkretnym wypadku były już upowszechniane przez Estradę krakowską. W ten sposób ruch teatru jednego aktora obraca się całkowicie przeciu. celom, którym ma służyć. Tc przedstawienie osiągnęło żałosny rekord, ale na Festiwalu było jeszcze kilka występów, które budziły • zażenowanie swą słabością i bezkarnym żerowaniem na tematyce, wymagającej znacznie większego szacunku. Narzuca się z tego wniosek: eliminacje do festiwalu zostały dokonane w sposób nieprzemyślany. Nic dziwnego: komisja oceniająca wybierała tylko według tekstów literackich, bez oglądania przedstawień. To prawda, że tekst ma tu ogromne znaczenie, jeszcze większe niż w teatrze „norm.alnym”, że czasem swoimi wartościami potrafi w jakiejś mierze pociągnąć w górę przedstawienie (mieliśmy taki przykład na festiwalu z „Pamiętnikiem antybohatera" Kornela Filipowicza), ale nie ma się co dłużej tutaj rolą wszystkich rozwodzić nad czynników teatralnych w tego rozdaju "PTZSdstCLZlyŹGTlŻUim POTliGTjOCijt eliminacji ich nie uwzględniono, jury festiwalowe miało wiele kłopotów. Mniejsza o jury, ale zniechęca to publiczność, obniża rangę festiwalu i całego teatru, jednego aktora. Niestety, włączają się do tego ruchu także aktorzy, którzy traktują to jako formę chałtury. Albo niepowodzenia zawodowe chcą rekompensować porywaniem się na przedsięwzięcia wysoko wyskakujące ponad ich siły i środki. Smutne są tego rezultaty i dla aktora i dla publiczności. Co nie znaczy, abym był przeciwny próbom i ambicjom aktorów młodych czy poza czołówką pozostających teatralną w kraju. Dotychczasowe doświadczenia pokazały, że i tacy mogą poszczycić się w tym zakresie znacznymi sukcesami. Ruch teatru jednego aktora został rzucony na żywioł. Stąd jego nieuchronne ma. nówce. Festiwal wrocławski może stać się jego regulatorem. Poiozięte już zamierzenia co do przygotowania nasiennego festiwalu idą w tym kierunku. Można więc przypuszczać, że w przyszłym roku będzie lepiej niż w o. becnym. AUGUST GRODZICKI