Zycie Warszawy, listopad 1969 (XXVI/261-285)

1969-11-21 / nr. 278

NR 278 21 LISTOPADA 1969 R. (W) Odpowiedź na listy z Ameryki GRZEGORZ JASZUŃSKI W ciągu ostatnich kilku dni redakcja „Życia Warsza­wy” otrzymała kilkanaście listów ze Stanów Zjednoczo­nych. Wszystkie listy są po­dobne, jakby napisane we­dług jednego wzoru. Wszyst­kie dotyczą losu jeńców» ame­rykańskich w Wietnamie. Oto fragment jednego 2 łistćw, podpisanego przet pana i panią Greiling z mia­sta Hillsdale w stanie Michi­gan „Przed przeszło rokiem otrzy­maliśmy zawiadomienie od na­szego rządu, że nasz syn „zagi­nął” (w Wietnamie). Jest to prze­rażające słowo dla ojca, matki, żony 1 dziecka. Słowo to zawiera straszną niepewność. Od lat nie wiemy, czy nasz syn żyje, czj zginął. Niestety, nie jesteśmy o­­samotnieni w tej tragicznej sy­tuacji”... Po tym wstępie następuje prośba do naszej redakcji, by „wykorzystała swe wpły­wy” w Wietnamie celem u­­stalenia losu jeńców amery­kańskich. Analogiczna jest treść pozostałych listów, choć niektórzy spośród ich auto­rów nie wspominają o tym, by ktokolwiek z ich krew­i nych zaginął w Wietnamie, poprzestają na ogólniko­wych protestach przeciw» po­stępowaniu strony wietnam­skiej z jeńcami amerykań­skimi. Nie ulega wątpliwości, że otrzymane przez nas listy są wynikiem pewnej zorganizo­wanej akcji, gdyż pochodzą z tak odległych stanów, jak Michigan, Kalifornia, sylwania czy Floryda, Pen­zredagowane są podobnie lecz sprowadzają się do tego sa­i mego postulatu, * Należy przede wszystkim wyrazić współczucie autorom listów, zwłaszcza tym spo­śród nich, którzy rzeczywiście mają synów, braci czy mę­żów w Wietnamie. Dostatecz­ną tragedią było wysłanie młodych' chłopców na daleki front w dżungli wietnam­skiej. Jeszcze większą trage­dią jest śmierć na polu wal­ki, śmierć, której niczym nie można usprawiedliwić. I — przyznajemy — tragiczna jesl sytuacja, w której rodzina nie wie, jaki los spotkał jej syna czy męża. Należy też stwierdzić, że akcja propagandowa, której ulegli autorzy listów, jest wyjątkowo cyniczna i nie­smaczna. Ludzi zrozpaczo­nych i zaniepokojonych na­mówiono, by zwrócili się do redakcji polskiej gazety i by tą drogą usiłowali wpłynąć na postępowanie wietnamskich ofiar amerykańskiej agresji. Przecież to prawie tak sa­mo, jakby zbrodniarz, który się wdarł do obcego miesz­kania i terroryzował jegc mieszkańców, jednocześnie dc nich apelował, by się zacho­wywali „właściwie”, i poszu­kiwał pośredników, którzy by jego ofiary namawiali dr „grzeczności”. Przecież prawie tak samo, jakby mor­tc derca w czasie popełnianie przestępstwa wzywał swą o­­fiarę do przestrzegania „re­guł gry”, a jej przyjaciół po­­uczał, jakie są zasady „fail play" Nie do redakcji polskiej gazety powinny kierować swe listy- i swe żale rodziny amerykańskie, których syno­wie czy bracia znaleźli się w Wietnamie. Jest tylko je­den adres właściwy dla ich listów — Biały Dom w Wa­szyngtonie.- To przecież wpierw prezydent Johnson, a teraz prezydent Nixon wy­syła młodych Amerykanów do Wietnamu. To przecież Biały Dom i Pentagon odpo­wiedzialne są za kontynuo­wanie agresji, za śmierć 40 tysięcy żołnierzy amerykań­skich, za niepewność rodzin co. do losu jeńców w Wiet­namie. * Poniewa-ź autorzy listów czy też raczej inicjatorzy całej tej akcji, powołują się na prawo międzynarodowe i na Konwencje Genewskie o losie jeńców wojennych,_ na­leży zwrócić uwagę na jesz­cze kilka okoliczności-Po pierwszo, Stany Zjednoczo­ne nigdy nie wypowiedziały woj­ny Demokratycznej Republice Wietnamu, choć w ciągu szeregu łat bombardowały miasta i wsie Wietnamu północnego i choć w wyniku akcji amerykańskiej po­legło wiele tysięcy Wietnamczy. köw. Odwoływanie się do prawa międzynarodowego nie ma w tym stanie rzeczy żadnego uzasadnie­nia.Po drugie, Stany Zjednoczone nigdy nie uznawały Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu południowego (tak zwanego „Vietcongu”), a obecnie nie u­­znają Tymczasowego _ Rządu Re­wolucyjnego tego kraju. Oficjaini rzecznicy amerykańscy nada) traktują partyzantów wietnam­skich jak „bandytów”, co nam, Polakom, przypomina pewne, nie­zbyt dawne czasy. Powoływanie Łię na Konwencje Genewskie jesl w tej sytuacji obłudne 1 bezpod­stawne. Po trzecie, Stany Zjednoczone odpowiedzialne są za los tysięcy jeńców wietnamskich, których — jak przyznawała wielokrotnie prasa amerykańska — traktują wbrew najbardziej podstawowym zasadom prawa i humanitaryzmu Jeńcy wietnamscy przeważnie przekazywani są przez wojska amerykańskie siepaczom sajgoń­­skim, którzy się z nimi rozpra­wiają w krwawy sposób. Dziwna jest ta podwójna moralność, która sprowadza się w gruncie rzeczy do ta­kiej tezy: „Nam, Ameryka­nom, wolno robić z waszymi jeńcami, co nam się żywnie podoba, i wolno nam dopusz­czać do ich zagłady, ale wy, Wietnamczycy, musicie trak­tować naszych jeńców niena­gannie i troskliwie przestrze­gając wszystkich praw“... w W ostatnich kilku dniach Stanach Zjednoczonych odbyły się znów — po raz drugi w krótkim czasie — olbrzymie manifestacje prze­­ciwińików agresji w Wietna­mie. Nie pozostawiali oni wątpliwości co do tego, kogo obciążają od po w i e d zi aln o śc i ą za kontynuowanie wojny. Może, manifestacje te staną się dla autorów otrzymanych przez nas listów wskazówką, do kogo powinni kierować swe słuszne żale. Powtarza­my adres: Prezydent Stanów Zjednoczonych, Biały Dom, Waszyngton. Pół żartem pół serio Problem trwa! C ZPERAJĄC w starych rocz­­nikach pod kątem potrzeb cyklu „Zabytkom na odsiecz“ znalazłem przyczynek do dy­skusji na temat szybkości sto­sownej dla automobili na na­szych ulicach i szosach. Oto co pisze na ten temai „Tygodnik Illustrpwany“ w ro­ku 1901 (podkreślenia nasze): „SZYBKOŚĆ SAMOCHO D ÓW Jazda samochodami rozpo­wszechnia się u nas coraz więcej. Władze nawet popie­rają ten pożyteczny i wygod­ny środek lokomocji.. Na jedną bardzo ważną stro nę kzvestii atoli nie zwróco­no dotychczas uwagi, a mia­nowicie na UNORMOWANIU SZYBKOŚCI samochodów, krążących po ulicach miasta. Za granicą, a zwłaszcza we Francji, gdzie sport automobi­lowy rozwinął się niesłycha­nie, a „kawalerska" jazda amatorów powodowała częste wypadki, wydano już odpo­wiednie przepisy, a nawet WYNALEZIONO PRZYRZĄ DY, POZWALAJĄCE SŁUŻ­BIE BEZPIECZEŃSTWA PUB LICZNEGO KONTROLOWAĆ SZYBKOŚĆ SAMOCHODÓW. U nas do tej pory niewiele było słychać o nieszczęściach ale przy wzrastającym zami­łowaniu do noiuego sportu, na­leży mieć na uwadze możli we konsekwencje i zapobiedz z góry wypadkom, a przynaj­mniej sprowadzić je do mini­mum. Wogóle krążące po ulicach samochody, Warsza­wy, jeżdżą dość wolno, swoją drogą jednak zdarzało nam się spotykać maszyny więk­­szycn rozmiarów, pędzące z nadzwyczajną szybkością pa pryncypalnych arteryach mia­sta, gdzie ruch pieszy i koło­wy jest bardzo ożywiony. W takich warunkach o icypadek nietrudno. Dlatego NALEŻA­ŁOBY KONIECZNIE OKREŚ­LIĆ MAXIMUM SZYBKOŚ­CI POJAZDÓW AUTOMOBI­LOWYCH. Przejeżdżają nas tramwaje, dorożkarze, cykliś­ci, jeżeli jeszcze zaczną nas gnieść samochody, to spacei po wązkich względnie ulicach Warszawy stanie się ryzykow­ny“. I jeszcze iedna notatka z te­goż „Tygodnika“ w rubryce „Sport” „Wyścig samochodów odbyt się na przestrzeni Paryż — Bordeaux. Zwycięstwo odniósł p. Henryk Fournier, który przebył 555 1/2 klmtr. w cią­gu 8 godzin 44 1/2 min., czy­li średnio 64 klmtr. na godzi­nę. Jeżeli jednak odejmiemy czas spędzony na różnych przystankach, okaże się, że p Fournier jechał przez 6 go dżin 11 1/2 minut, czyli śred nio przebywał po 85 klmtr na godzinę; jest to szybkość znacznie luiększa, niż pociągu „Sued — Express”. Tak więc okazuje się, iż nie tylko zabytki sa problemem nie od dziś się datującym: 68 lat upłynęło — problem szyb­kości trwa. (B. St.) ZYCIE WARSZAWY _____str. 3 Po IV Plenum partii CZAS I LUDZIE „Efekty jakich oczekujemy po Plenum wymagają czasu, ale zbyt wiele czasu nie ma­my” — to zdanie z dyskusji najlepiej chyba oddaje pilność i doniosłość narodową oma­wianych spraw. Tematem po­siedzenia Komitetu Centralne­go PZPR — mówiąc naj­ogólniej — był udział nauki i techniki w postępie gospo­darczo-społecznym kraju. Tłem — które często występowała zarówno w referacie jak i dyskusji — nowe, ważne pro­cesy i zjawiska, wynikające z rewolucji naukowo-techni­cznej w rozwiniętych krajach. Analizując stan rzeczy w kraju, nasz potencjał nauko­wy i przemysłowy, jego do­konania i faktyczne możliwo­ści mówiono w istocie i for­mułowano warunki, niezbęd­ne warunki dla zapewnienia godnego miejsca Polski we współczesnych procesach roz­wój owych. Często też i na ogół kryty­cznie stawiano pytania — jak szybko u nas, a jak za grani­cą wdraża się postęp techni­czny w przemyśle? Ile cza­su upływa od pomysłu do je­go produkcyjnej realizacji? Jak wyglądają koszty i ceny nowych wyrobów u nas i za granicą? Czy te wyroby są konkurencyjne? Jaki wresz­­cie — biorąc pod uwagę sto­pień wyposażenia naszej go­spodarki — jest poziom wy­dajności pracy u nas i gdzie indziej? Józef Tejchma mówiąc o wydajności pracy, tak sfor­mułował ten problem.: „Jest to najważniejsze nadal spo­śród ważnych pytań, którego uchylić nie możemy, gdyż je­śli . nie osiągniemy szybkiego wzrostu wydajności pracy w całej gospodarce bez wyjąt­ków, potrzeby ludzkie będą wzrastać ponad obiektywne możliwości zaspokojenia, co zrodzi napięcia trudne do roz­ładowania”. Były to więc pytania i pro­blemy formułowane nie tylko pod adresem trzystu tysięcy pracowników środowisk nau­kowo-badawczych i setek ty­sięcy ludzi naszego przemy­słu. Były to pytania i probłe­­rrfy stawiane przed każdym i wymagające odpowiedzi od każdego, zależnie od jego po­czucia odpowiedzialności. Zatem, w rzeczywistości, za­kres prac Plenum i decyzji na nim podjętych wykracza wyraźnie poza ścisły temat stosunków między nauką i przemysłem i spraw związa­nych z udziałem postępu tech­nicznego w rozwoju kraju. IV Plenum jest kontynuacją tych procesów modernizacji systemu gospodarki Polski, które zapoczątkowało II Ple­num KC na początku bież roku. Wtedy podjęto pracę, zmierzającą do reorientacji kierunków rozwojowych prze­mysłu, zmian w metodach planowania umożliwiających przejście na selektywny i in­tensywny sposób gospodaro­wania. Obecne Plenum jest też dalszą, logiczną konsek­wencją tamtych kroków. Sta­nowi stopniowe, już szczegó­łowe, formułowanie zasad go­spodarki efektywnej czyli o­­partej w pierwszym rzędzie na pogłębionym rachunku e­­konomicznym i zwiększonym udziale postępu technicznego w procesach gospodarczych. Stąd tyle miejsca poświęco­no min. sprawom doskonale­nia rachunku kosztów pro­dukcji, opłacalności nowych rozwiązań technicznych jak również problemom związa­nym z nowymi formami or­ganizacji i zarządzania go­spodarką. Znane są w publicystyce pojęcia „luki technologicz­nej” i „luki w zarządzaniu” Oba te rozległe, kompleksy spraw były rozważane wspól­nie. Plenum postawiło pilne zadania m.in. przed naukami ekonomicznymi, zwłaszcza w materii opracowań stosowa­nych i teoretycznych dotyczą­cych zarządzania. Podjęcie tych prac — niewątpliwie spóźnionych i ciągle cząstko­wych — stworzyć powinno podstawy do dalszych nie cier­piących zwłoki działań. Są­dzić można, iż doraźne prob­lemy i kłopoty jakie przeży­wa obecnie nasza gospodarka w żadnym stopniu nie powin­ny komplikować tych długo­falowych przedsięwzięć. W referacie na IV Plenum czytamy, że realizacja zadań będzie zapewniona wówczas, jeśli nastąpi „lepsze zrozu­mienie w praktyce postępu technicznego, gdy stworzone zostanie — zwłaszcza w prze­myśle — silniejsze zapotrze­bowanie na wyniki badań na ukowych i gdy w placówkach naukowo-badawczych umoc­nione zostanie zrozumienie potrzeb przemysłu.” Wiemy jak było dotąd i jak niestety — co najmniej w mentalności — będzie jeszcze przez pewien czas. Prawie z reguły — . a znamy to świet­nie z naszej praktyki dzien-nikarskiej — w instytutach za niepowodzenia we wdraża­niu nowości obarczano prze­mysł i vice versa. Niewątpliwie istniała i is­tnieje nadal swoista izolacja, a właściwie brak wzajemne­go ścisłego zainteresowania obu stron w efektach ostate­cznych wprowadzania postępu 4* . 1 A A/A : rtr, V\ /I „ <“A ć t Ia 1A „ ' /A #A /A ri /A A muje się właśnie środki, by temu jałowemu, szkodliwemu a w rzeczywistości zasadni­czemu konfliktowi położyć kres. Będzie to na pewno pro­ces trudny i wymagający czasu. Oby jednak jak naj­mniej czasu było potrzeba, r.iamy go bowiem, jak wspo­­mn eliśmy, — mało. Nie tyl­ko dlatego, że wyniki badań, wynalazki starzeją się nie­zwykle szybko, aie, że nikt na świecie nie będzie na nas czekał. Prawa rewolucji na­ukowo-technicznej dają nam wiele nowych szans pod jed­nym bezwzględnym warun­kiem, że im będziemy dotrzy­mywać kroku. Uchwała IV Plęnum szczegółowy sposób precyzu­w je podstawowe przedsięwzię­cia. Do naczelnych należy nie­wątpliwie koncentracja ba­dań naukowych. Tutaj widzi­my już bezpośrednią łącz­ność z decyzjami II Plenum które określiło runki rozwojowe główne kie­przemysłu. Tak więc do dziedzin, gdzie baza naukowo-techniczna musi uzyskać specjalne wa­runki, prawa i środki należą niektóre specjalności przemysłu elektronicznego i elektryczne­go, maszynowego, chemiczne­go oraz niektóre działy rol­nictwa. Tutaj przede wszy­stkim będą przeznaczane śro­dki na wyposażenie naukowe. Jak wiadomo ogólny stan pod tym względem jest nie naj­lepszy. Niemniej, jak wyka­zała to analiza sytuacji, na­wet ewentualne powiększenie sum na te cele — gdzie w za sadzie nie odbiegamy od na­kładów krajów średnio roz­winiętych — nie zapewniłoby zdecydowanego polepszenia sytuacji wobec niedostatku wysoko wyspecjalizowanych kadr. Wobec tego posta­wiono też specjalne zadania przed szkolnictwem wyższym. Drugim podstawowym pro­blemem zawartym w uchwa­łach Plenum są nowe zasa­dy finansowania i bodźców ekonomicznych. Chodzi przede wszystkim o połącze­tu nie wspólnym celem i wspól­nym interesem nauki z prze­mysłem. Finansowanie będzie obejmowało cały cykl od kon­cepcji naukowej po wdroże­nie przemysłowe. Stworzyć to powinno zarówno dla in­stytutów jak i fabryk ten­dencję do sprawniejszego i szybszego wdrażania nowej techniki. Utworzenie fundu­szu efektów wdrożeniowych tworzonego z odpisów z zys­ków powstałych dzięki wpro­wadzeniu nowych technologii lub wyrobów stworzy zapew­ne dodatkową zachętę dla twórców techniki, a zarazem prwinno zapewnić bardziej rygorystyczne i realne zwra­canie uwagi na rachunek e­­konomiczny i efektywność nowej techniki. Na te prob­lemy w swoim przemówieniu na Plenum zwraca! szczegól­ną uwagę Bolesław Jaszczuk. Problem bowiem nie sprowa­dza się tylko do wprowadza­nia nowej techniki w ogóle, ale takich rozwiązań, które będą efektywniejsze. Pod tym względem wiele jest jeszcze (DOKOŃCZENIE NA STR. 4] ESTEM żonaty od 1948 ro- J ku i jako mężczyzna nie­chętnie patrzę na pracę ko­­biet-mężatek. Mam swoje zdanie na ten temat i chyba go już nie zmienię. Według mnie kobiety-mężatki, obar­czone dziećmi pracują bo muszćj R o zm a w! a łem z w 10-loma kobietami na ten temat i wszystkie były tego samego zdania Wykluczam tutaj kobiety z dziąćmi, które nie mają mę­żów, wdowy z dziećmi, lub inne przypadki, kiedy kobie­ty są jedynymi żywicielka­mi rodzin. W tym wypadku innych możliwości nie ma Nie neguję też pracy zawodo­wej (jeżeli taka wola kobie­ty) w małżeństwie bezdziet­nym, no i kobiet niezamęż­nych. Proszę bardzo, nikt na tym nie ucierpi. Czy praca żony w rodzinach wielodzietnych daje korzyści rodzinie i w jakim sensie? Na pewno tak, lecz tylko w sen­sie materialnym. Na przykła­dzie własnej rodziny wiem, że bez pracy żpny sytuacja materialna rodziny byłaby opłakana. Nie zarabiam naj­gorzej — 2800 zł + premia, ale przy kosztach utrzymania i przy trojgu dzieciach, na „życie” by to wystarczyło. A reszta? Wiem, że do roku 1960, kiedy pracowałem na prowincji i żona nie pracowa­ła zarobkowo, było o wiele lepiej. Dzieci urodzone w la­tach 1949 — syn, 1951 — cór­ka i 1958 — syn, były dopil­nowane, dożywione i ubrane. Żona mając więcej czasu mo­gła sama im coś uszyć, prze­robić, na czas ugotować, a najważniejsze — zająć się ich wychowaniem. Od roku 1961 żona pracuje i od tej pory życie nasze sta­ło się nieco inne, tzn. bar­dziej uciążliwe, niespokojne i nerwowe. Chciałbym na przy­kładzie jednego dnia, pokazać jakie .jest to życie, Wstają o godz. 5.30, wypijam szklanką hąrbaty zagotowanej grzałką j o godz. 6 wychodzą 1 domu, zabierając parą kanapek. Zona moja wstaje o tej samej porze, rozpala ogień (kuchnia wę­glowa) i szykuje coś dzieciom na śniadanie. Najmłodszemu również drugie śniadanie do szkoty (5 ki. szkoły podstawowej). Wychodzi przed godz. 7. Córka (11 kl. li­ceum ogólnokształcącego) oraz syn (II rok studiów na Politech­nice) wychodzą na g. 8. Dom zamyka najmłodszy, bo ma naj­bliżej do szkoły. Wraca ze szko­ły najwcześniej. Gdy wraca po­winien sobie coś przyrządzić zjeść, ale zwykle tego nie robi, i bo mu sie nie chce. Jak spędza czas do przyjścia mamy z pracy nie wiemy. Zona kończy pracą o godz. 15.30, ale zwykle po pracy chodzi po zakupy, tak że do domu „ściąga” o godz. 16.30—17. Po przyjściu przygotowuje obiad, który jemy ok. g. 18, razem z kolacją. Potem sprzątanie po obie* dzie i względnie trochę wytchnie­nia, ewentualnie przygotowanie obiadu na dzień następny. Dzieci nowoczesne, tzn. unikające pracy jak ognia. Córka tylko w przy­stępie dobrego humoru ugoiuie coś w zastępstwie żony. Niera* mają przygotowany obiad a nia jedzą, czekając na żonę lub na mnie, bo ciężko im sobie odgrzać i przygotować. Uczciwie i w po­rze obiadowej jemy tylko w nie­dziele lub święta. Pranie „usku­teczniamy” w święto (niedzielę), bo powszedni dzień wykluczonej wraca się późno. Pomagam żo­nie bo mi jej żal. Dzieciom nie. Czy żona chodzi do pracy chętnie? Nie. Bardzo by chcia­ła być w domu. Na reperację odzieży, przeróbki nie ma czasu. W sumie wydaje się pieniądze na rzeczy, które normalnie jeszcze po repera­cji nadawałyby się do użytku. Mieliśmy dużo kłopotów córką, według mnie właśnie 2 na skutek braku opieki i nie­możności kontroli. Jak wyni­ka bowiem z powyższego, pra­ca zawodowa plus praca w domu to wystarczająco dużo, aby poczuć się zmęczonym i nie reagować na pewne zja­wiska, które powinny rodzi­ców interesować. Po prostu pragnienie: trochę spokoju i ucieczka od ciężaru dnia po­wszedniego. Nie bywamy nigdzie, tzn. nie chodzimy ani do kina, ani do teatru, ani do znajomych. Brak czasu i pieniędzy. Jedy­na naszą rozrywką jest tele­wizor. Nie tak na pewno so­bie to wyobrażała moja żo­na. Być może, że nie umie­my sobie zorganizować życia, że to nasza wina. Jesteśmy jednak przeciętną rodziną i sądzę, że podobnych do nas są tysiące. Może jestem kon­serwatystą, ale uważam, że dwie prace, tj. zawodową i domową, bardzo trudno ciężko pogodzić z sobą. Żona i jest przemęczona, niezadowo­lona z życia i marzy o eme­ryturze, zapominając o tym, że emerytura to starość. Jest przy tym bardzo nerwowa, opryskliwa i wcale się temu nie dziwię. Nie wierzę w to, jak to się pisze w prasie 1 na temat przeprowadzonych tym zakresie ankiet, aby nor­w malna kobieta mająca dzieci, a nikogo do pomocy w pracy domowej (teściową, gosposię itp.), tak chętnie pracowała zawodowo. Z dwóch prac: do­mowa, zawodowa, niektóre kobiety wolą zawodową, ale już bez pracy w domu. Z tym się zgadzam. Wiem, że państwo jest jak najbardziej zainteresowane w pracy zawodowej kobiet, ale biorąc pod uwagę korzyści i straty wynikające z pracy ko­biet zamężnych, wychowują­cych dzieci, jestem skłonny przypuszczać, że strat pośred­nich, niewymiernych jest wię­cej. Utrzymanie żłobków, przedszkoli, domów dziecka kosztuje państwo bardzo du­żo, a przecież ani przedszko­la, ani domy dziecka, czy szkoły'nie zastąpią wychowa­­nia w rodzinie. Tak moim zdaniem przed­stawia się sprawa. Oczywi­ście, że problem jest bardzo ważny i nie da się go załat­wić z dnia na dzień. Są lu­dzie, którzy się tym zajmują których to interesuje i wła­śnie im pod rozwagę przed­stawiłem tu swoje uwagi. „TADEUSZ" urzędnik, lat 41 (£icłyoĄ/e pMcufą Nasze życie siało się inne m mĘM­/ na umcmH Teatr jednego aktora Nigdzie chyba na świecie ruch teatrów jednego aktora nie rozwinął się tak bujnie, jak u nas. podejmowało Wielu aktorów — podejmuje jeszcze nadal — tę formę te­atralną, widząc w niej możli­wość wyżycia się artystycz­nego, którego nieraz brak im w macierzystym teatrze; wy­życia się w wyborze tekstu takiego, który w jakiś sposób frapuje wykonawcę, wyżycia się w aktorstwie, w zorgani­zowaniu całego przedstawie­nia tak aby było prezentacją teatralną dzieła literackiego i poprzez nie własnym wy­znaniem wiary. A skromne środki — osobowe i technicz­ne — tej formy pozwalają na docieranie z nią do ośrod­ków, w których „normalny" teatr byłby niemożliwy do pokazania. Tak więc pokazy te mogą spełniać dość po­ważną funkcję społeczną w upowszechnianiu wartości artystycznych, literackich, kulturalnych. Jeżeli oczywiś­cie te wartości posiadają... Asystowałem pilnie czwar­temu już Ogólnopolskiemu Festiwalowi Teatrów Jednego Aktora w „Piwnicy Świdnic­kiej” we Wrocławiu. W cią­gu tygodnia dziewiętnaście pokazano tam przedstawień aktorów z różnych stron Pol­ski. Wrażenie ogólne? Od razu trzeba oddać, co należy, w pochwałach ZMS-owi za dobrą organizację: miły na­strój, bogata otoczka imprez towarzyszących, sprawność działania — wszystko to u­­czynilo z festiwalu pewne wydarzenie w życiu Wrocła­wia. Było to równocześnie podsumowanie całorocznego ogólnopolskiego dorobku tea­tru jednego aktora i zarazem wyjście na przyszłość, zwa­żywszy, że wiele przedsta­wień przygotowano specjalnie na festiwal, tu pokazano po raz pierwszy i dopiero w przyszłości przeznacza się je do ewentualnego eksploato­wania. Ogólnie biorąc, można było zaobserwować pewne cofnięcie się w porównaniu z latami poprzednimi. Wielu wybitnych aktorów przestało interesować się tą formą te­atru. Byli i tacy, którzy, ma­jąc w tej dziedzinie piękne osiągnięcia, tym razem zupeł­nie zlekceważyli imprezę (np Andrzej Dziedul). na Pierwsze nagrody wskazały najwyższe osiągnięcia. Bezapelacyjnym zwycięzcą o­­kazał się Ryszard Filipski, który tę formę teatralną opa­nował bezbłędnie. Brawuro­we aktorstwo, celne wymie­rzanie efektów, znakomity kontakt z widownią — wszy­stko to olśniewało w tekś­cie bardzo dobrze napisanym („Co jest za tym murem” Jacka Stwory) ale myślowo dość ubogim (spowiedź z ży­cia włamywacza-recydywi­­sty, siedzącego w więzieniu) Z dużą przyjemnością sma­kowało się wytrawne, o wy­sokiej kulturze aktorstwo Marii Kościałkowskiej w mo­nodramie zrobionym z „Pro­­tesilasa i Laodamii", Aktorka mimo kilku słabszych punk­tów potrafiła przekazać trud­ny tekst Wyspiańskiego w sposób jasny i sugestywny Dobrą konstrukcją całości solidnym wykonaniem i aktu­alną wymową ideową odzna­czało się przedstawienie He­leny Słojewskiej oparte na powieści Romain Gary „Ko­rzenie nieba”. Świetny, poli­tyczny tekst w poprawnym wykonaniu Jerzego Nowaka mieliśmy w „Prawdziwej o­­bronie Sokratesa" Kostasa Varnalisa. Z pozostałych przedstawień laureatów każ­de miało jakieś walory, jed­nakże w całości nie wycho. dziło poza średnią miarę. Był jeden wyjątek ale szczegól­nego rodzaiu: 20-letni amator Zbigniew Bryczkowski (uro­dzony wrocławianin), który w „Buszującym w zbożu" Salingera pokazał zadziwia­jącą swobodę, dowcip, opa­nowanie słowa. Jeżeli nie jest to sukces ' jednorazowy, wy­nikający z trafnego wyboru tekstu doskonale odpowiada­jącego dyspozycjom psychicz­nym i fizycznym wykonawcy to niewątpliwie warto zain­teresować sie tvm wyraźnym talentem aktorskim Jeżeli mówimy o sukce­sach, trzeba wspomnieć też o porażkach tym bardziej, że było ich wiele — niepoko­jąco wiele. Na samym dnie znalazło się przedstawienie „Stłuczone zwierciadło” we­dług tekstów Jesienina i Iza­­dory Duncan. humanitarnych Ze względów nie wymie­niam tu nazwisk wykonaw­czyni i reżysera, ale zjawi­sko zasługuje na jak najo­strzejsze napiętnowanie. Tyle nieprawdopodobnej wprost szmiry tyle najgorszego sma­ku, tyle mimowolnej paro­dii... Śmiech, który przedsta­wienie to budziło, paraliżo­wała groza na myśl, że po­dobne wyczyny mogą być u­­powszechniane. 1 w tym kon­kretnym wypadku były już upowszechniane przez Estra­dę krakowską. W ten sposób ruch teatru jednego aktora obraca się całkowicie przeciu. celom, którym ma służyć. Tc przedstawienie osiągnęło ża­łosny rekord, ale na Festiwa­lu było jeszcze kilka wystę­pów, które budziły • zażeno­wanie swą słabością i bez­karnym żerowaniem na te­matyce, wymagającej znacz­nie większego szacunku. Narzuca się z tego wnio­sek: eliminacje do festiwalu zostały dokonane w sposób nieprzemyślany. Nic dziwne­go: komisja oceniająca wy­bierała tylko według tekstów literackich, bez oglądania przedstawień. To prawda, że tekst ma tu ogromne znacze­nie, jeszcze większe niż w te­atrze „norm.alnym”, że cza­sem swoimi wartościami po­trafi w jakiejś mierze pociąg­nąć w górę przedstawienie (mieliśmy taki przykład na festiwalu z „Pamiętnikiem antybohatera" Kornela Fili­powicza), ale nie ma się co dłużej tutaj rolą wszystkich rozwodzić nad czynników teatralnych w tego rozdaju "PTZSdstCLZlyŹGTlŻUim POTliGTjOCijt eliminacji ich nie uwzględ­niono, jury festiwalowe miało wiele kłopotów. Mniejsza o jury, ale zniechęca to pu­bliczność, obniża rangę festi­walu i całego teatru, jednego aktora. Niestety, włączają się do tego ruchu także aktorzy, którzy traktują to jako for­mę chałtury. Albo niepowo­dzenia zawodowe chcą re­kompensować porywaniem się na przedsięwzięcia wyso­ko wyskakujące ponad ich siły i środki. Smutne są tego rezultaty i dla aktora i dla publiczności. Co nie znaczy, abym był przeciwny próbom i ambicjom aktorów młodych czy poza czołówką pozostających teatralną w kraju. Dotychczasowe do­świadczenia pokazały, że i tacy mogą poszczycić się w tym zakresie znacznymi suk­cesami. Ruch teatru jednego akto­­ra został rzucony na żywioł. Stąd jego nieuchronne ma. nówce. Festiwal wrocławski może stać się jego regulato­rem. Poiozięte już zamierze­nia co do przygotowania na­siennego festiwalu idą w tym kierunku. Można więc przypuszczać, że w przyszłym roku będzie lepiej niż w o. becnym. AUGUST GRODZICKI

Next