Zycie Warszawy, wrzesień 1970 (XXVII/208-233)

1970-09-17 / nr. 222

Nr222l7 WRZEŚNIA 1970 R. (W) ŻYCIE WARSZAWY _________ Str.' 5 Czy nie za duża opiekunów? Zdrowie dziecka w szkole BLANKA MONASTER5KA i/ OGO ’' obciążać właściwie powinna pełna odpowie­dzialność za stan zdrowia dzie­ci i młodzieży szkolnej? Cży szkoła ma w tej nie w pełni zastąpić dziedzi­rodzi­ców? Z pewnością nie; choć jak to się często obserwuje w praktyce — rodzice chętnie przenoszą ciążące na nich o­­bowiązki na szkoły. Szkoła może i powinna dopomóc ro­dzicom w rozwiązywaniu trud­ności z opieką zdrowotną nad dzieckiem, ale nie może ich od tych zadań uwalniać. Nie­rzadko lekarz stwierdzając u dziecka np. płaskostopie ordy­nuje wizytę u ortopedy. Cóż z tego kiedy opiekunowie mie­siącami zwlekają z realizacją tego zalecenia. A więc reasu­mując — właściwa opieka nad zdrowiem dziecka zależy od współpracy między domem, szkolą i lekarzem — od jed­nakowego stopnia ich zainte­resowania. Jaką rolę odgrywają obecnie gabinety higieny szkolnej ? Czy przystosowane są do pełnej o­­pieki nad młodzieżą i czy tegc się od nich wymaga? I tu wy­pada stwierdzić, że zgodnie. 2 obowiązującymi przepisami, lekarz szkolny, w wielu jeszcze szkołach zatrudniony tylko go­dzinowo, zajmuje się głównie profilaktyką, a więc prowadze­niem szczepień ochronnych, badań uczniów wstępujących do klas pierwszych itp. W ra­zie wykrycia jakiejś niedomo­gi rola lekarza ogranicza się do skierowania dziecka do specjalistycznej poradni i to nie zawsze międzyszkolnej, bo nie skupia ona wszystkich specjalistów.. Na ogól kontakt z chorym dzieckiem urywa się w tym momencie — i opiekę przejmuje pion pediatryczny z odrębną . dokumentacją. Stąd niewątpliwy wniosek, że nikt nie ma pełnego obrazu ilu­strującego stan zdrowia dziec­ka, przerzucanego z jednego pionu lecznictwa do drugiego. Higiena szkolna, pozostaje w pewnej iżolacji wpbec in­nych dyscyplin medycznych, a zwłaszcza pediatrii. Lekarz szkolny nie może i nie powi­nien ograniczać się do profi­laktyki i obserwacji — bez dal­szego praktycznego uuxiaki w walce o zdrowie dzieckaui Ro­la jego nie może kończyć się na wypisaniu skierowania Może ograniczenie funkcji leka­rza szkolnego rzutuje na niewłaś­ciwy często stosunek do niego szkoły i rodziców7. Niedocenianie pracy lekarza szkolnego nie jest fila nikogo tajemnicą. Nie zdarza się prawie, by lekarz szkolny brał udział w szkolnych zebraniach. Rzadko też w czasie narad nau­czycielskich bądź zebrań z rodzi­cami porusza się sprawy zdrowot­ne dzieci. A skromnie licząc, po­nad 20 proc. dzieci i młodzieży szkolnej wykazuje odchylenie oć prawidłowości. Wydaje się, że na­leżałoby szukać właściwych roz­wiązań w ścisłym powiązaniu lecz­nictwa szkolnego z gabinetami pe­diatrycznymi. Trudno wymagać od lekarza w szkole, by stal się le­karzem leczącym; zresztą więk­szość podopiecznych stanowit przecież dzieci zdrowe. Ale można i trzeba dążyć do tego, by gabi­nety szkolne jak najściślej zwią­zać z pediatrią rejonową, bądź obwodową. Każdy z tych pionów działa teraz na własną rękę, pro­wadząc odrębną i z rzadka tylkc zsynchronizowaną dokumentację. A jedna wspólna dokumen­tacja uwidoczniająca wszyst­kie odchylenia i przebyte przez dziecko (czy młodzież) schorzenia jest warunkiem de­cydującym o skuteczności le­czenia. Przy projektowanym przez resort wprowadzeniu książe­czek zdrowia należałoby w pierwszej, chyba kolejności u­­względmć dzieci i młodzież od 0 — do 18 lat. Pozwoliłoby to na eliminację całego sze­regu dublowanych obecnie ba­dań, które obowiązują kończą­cych szkoły podstawowe, wstę­pujących do szkół średnich, kończących te szkoły i udają­cych się na wyższe uczelnie ltd. itd. Książeczkę dziecięco­­młodzieżową, z zachowaniem ciągłości opieki lekarskiej, za­stąpiono by we właściwym czasie książeczką zdrowia dla dorosłych. System kompleksowego le­czenia, przez powiązanie gabi­netów szkolnych z rejonowym lecznictwem, umocniłby i po­głębił rolę lekarza szkolnego. Rzecz prosta, że przy reali­zacji tych zadań musi mu być, w większym niż dotąd stopniu, pomocne kierownictwo szkoły. Należałoby, bez potrzeby zmian w strukturze organiza­cyjnej, zwiększyć odpowie­dzialność kierownictwa za stan zdrowia dzieci szkolnych. Le­karz stanowi instrument dzia­łania kierownictwa. Instru­ment ten stanie się bardziej czuły, gdy kierownictwo oka­że więcej zainteresowania i z większą troską odniesie się do trudnych nieraz problemów szkolnego lecznictwa dopoma­gając w ich rozwiązywaniu Ocena pracy lekarzy szkolnych ma, podstawie ilości przeprowadzo nych badań nie jest chyba właś­ciwym miernikiem, ani w stosun­ku do internistów, ani też 'stoma­tologów. Najważniejsze są przecież efekty tych badań. Na marginesie , szkolnej stomatologu, nasuwają się pewne wątpliwości, czy rze­czywiście słuszne jest przyznanie pierwszeństwa w leczeniu, ucz­niom klas pierwszych i ostatnich. Czy dostępu do lekarza nie nale­żałoby ułatwić dzieciom wymaga­jącym leczenia — niezależnie od klas do których uczęszczają? W lecznictwie otwartym, zwłasz­cza w większych miastach, stwier­dza się nadmiar lekarzy stoma­tologów, czy nie można by zasilić nieco kadr lekarzy szkolnych kosztem lecznictwa otwartego, bez szkody dla przyjmowanych tam pacjentów. Zagadnieniem wiążącym się ściśle z opieką zdrowotną w szkolnictwie jest opieka socjal­na nad środowiskiem ucznia. Najczęściej funkcje te przej­muje ktoś z nauczycielstwa bez przygotowania specjalisty­cznego do wykonywania tych zadań. Nadmiar ciążących na nauczycielach obowiązków ka­że mu często sprawy te trak­tować po macoszemu. Najczęściej — poprzestaje się nia jednorazowej próbie kontaktu z rodziną ucznia. Nieprzychylne stanowisko ro­dziców odstrasza od dalszych spotkań. Zwłaszcza, że brak jest przepisów zmuszających rodziców do reagowania na wezwania szkoły. Nie przewi­duje się żadnych sankcji wo­bec opornych. Czy nie byłoby słuszne kon­takty ze środowiskiem ucznia, z opornymi rodzicami, powie­rzyć' pracownikom socjalnym o odpowiednich w tym zakre­sie kwalifikacjach. Mogliby to być np. absolwenci szkoły pra­cowników socjalnych, którzy, przejmując uprawnienia tere­nowych opiekunów społecz­nych, nawiązaliby współpracę z obwodowymi ośrodkami o­­piekuna społecznego w miej­scu nauki i zamieszkania po­szczególnych, trudnych wy­chowawczo, uczniów. Pracownicy socjalni, zatrud­nieni na etatach w poszczegól­nych szkołach, stanowiliby o­­gniwo łączące nauczycieli, le­karzy ze środowiskiem ucznia, we wszystkich tych wypad­kach, kiedy nawiązanie kon­taktu z domem ucznia nastrę­czałoby trudności. Wydaje się, iże najwłaściwsza to metoda, pozwalająca łącznie rozpatry­wać zagadnienia wychowaw­cze, zdrowotne i społeczne do­tyczące dziecka w szkole. Wszystkie te sugestie zmie­rzają do jednego wspólnego celu — likwidacji wielotoro­­wości — utrudniającej pełną, jak najlepszą i najskuteczniej­szą opiekę nad dziećmi i mło­dzieżą szkolną. Wymieniając różne piony zainteresowane higieną szkol­ną - pominęliśmy — dział hi­gieny szkolnej w stacjach sa­nitarno - epidemiologicznych, który, w ramach profilaktyki, też prowadzi w szkole swą odrębną politykę. Rolnik z cenzusem CZEKIWANO takiej de­­' cyzji od dawna. Od lat bo­wiem toczyły się dyskusje na temat wprowadzenia obowiąz­ku powszechnego kształcenia rolniczego dla tej młodzieży wiejskiej, która w przyszłości dziedziczyć ma ojcowskie go­spodarstwa. Postulaty te zosta­ły spełnione. 1Ó lipca br. Rada Ministrów wydała rozporządzę nia,, stwierdzające m.in., że do prowadzenia gospodarstwa rol­nego niezbędne będzie, począ­wszy od stycznia 1967 r., świa­dectwo ukończenia szkoły rol­niczej lub przysposobienia rol­niczego. Od obowiązku posia­dania takiego świadectwa zwolnieni będą ci spadkobier­cy, którzy ukończyli 45 lat. "ważkie to‘wydarzenie w ży­ciu kraju, brzemienne w skut­ki nie tylko dla zwiększenia e­­fektywności gospodarstw rol­nych, ale mające również eko­nomiczne, społeczne i kultu­ralne znaczenie dla rozwoju społeczności wiejskich Z dziada pradziada Nigdzie tak jaskrawo, jak na wsi, nie uzewnętrznia się dys­proporcja między dotychczaso­wym stanem wykszałcenia a możliwościami uzyskania peł­nej mocy produkcyjnej. Istnie­je bowiem ścisła zależność między zasobem posiadanej wiedzy a efektywnym gospo­darowaniem na roli. Powołam się tu na badania Zy­gmunta Małynicza, który w wyda­nej w 1.965 roku pracy pt. „Wpływ wykształcenia rolników na wyniki ekonomiczne gospodarstw chłop­skich”, przedstawił rezultaty pro­dukcyjne 1135 rolników indywidu­alnych, w zależności od poziomu ich wykształcenia. Rolnicy z wy­kształceniem do 4 klas szkoły pod­stawowej osiągnęli przeciętnie 5121 zł za produkcję roślinną, z wy­kształceniem 5 klas i więcej — 5852 zł, powyżej zaś szkoły podstawo­wej — 6079 zł. Spostrzeżenia Z. Małynicza znaj­dują potwierdzenie w innych ba­daniach. Oto np. w 9 numerze * br. „Nowych Dróg” Karol Mich­­nia opublikował wyniki badan, wskazujących, że w najbardziej rentownych gospodarstwach rol­nych 69 proc. ukończyło od 5 do 7 klas. Ponadto około 8 proc. kie­rowników tych gospodarstw posia­dało zasadnicze lub średnie wy­kształcenie rolnicze. W nowoczesnej produkcji rolniczej nie wystarczają więc wiadomości przekazywane z dziada pradziada. Trzeba się uczyć, tym bardziej że dotych­czas z 3,5 min indywidualnych gospodarstw zaledwie tylko 13 trafia w ręce osób posiadają­cych odpowiednie kwalifika­cje, a w najbliższej pięciolat­ce aż 600 tys. młodych rolni­ków podejmie pracę w rolnic­twie. Czy posiądą oni, pełne za.­­wodowe przygotowanie? Efekty rolniczego kształcenia Pytanie to kłopotliwe. Szkol­nictwo rolnicze bowiem jest. jak dotychczas, najsłabiej roz­winiętym i funkcjonującym działem oświaty zawodowej. Aktualna sieć. szkół przyspo­sobienia rolniczego i zasadni­czych szkól rolniczych zaspo­kaja jedynie ok. 30—35 proc. zapotrzebowania na absolwen­tów. Jednocześnie co roku pra­wie 100 tys. młodzieży po u­­kończeniu szkoły podstawowej nie podejmuje żadnej nauki, mimo pustych ławek w SPR. Pobyt w masowej szkole rol­niczej ok. 37 proc. młodzieży wiejskiej w wieku od 15—17 lat uważa także, jak dotych­czas, za . stratę czasu. Nie mó­wiąc już, że szkolnictwo to o­­siąga niższą sprawność nau­czania, odbiegającą znacznie od wskaźnika krajowego. O niedoskonałości pracy tych szkół pisaliśmy w artykule „Pow­szechna edukacja rolnicza”*). Po­stulowaliśmy wtedy podjęcie wielu środkó%v zaradczych dla zwiększe­nia popularności szkolenia rolni­czego i atrakcyjności masowych szkół rolniczych. W świetle stwier­dzonych już faktów, jasne jest, że dotychczasowy system kształcenia rolników nie zdaje egzaminu. Jest mało wydajny, mało popularny, posiada zbyt wąski zakres oddzia­ływania. Jeszcze w roku 1965/GG w SPR-ach uczyło się 121,3 tys. mło­dych rolników, w roku ubiegłym zaś — zaledwie ok. 29 tys. ucz­niów. Ustalone plany przyjęć wy­konywane są przeciętnie w 40—60 procentach. Wprowadzenie obowiązku kształcenia rolniczego nakłada na^szkolnictwo rolnicze dodat­kowe zadania. W obecnym swym organizacyjnym kształ­cie z pewnością nie będzie ono mogło zaspokoić wszystkich potrzeb. Trzeba więc szukać nowych form rolniczej eduka­cji. Jakich? W wymienionym tu artyku­le mówiliśmy o konieczności tworzenia mocnych, posiada­jących internaty, szkół rolni­czych, które dawałyby mło­dzieży wiedzę kierunkową, do­stosowaną do regionalnych potrzeb produkcji rolniczej. W kilku powiatach podjęto już takie eksperymenty. W dysku­sjach fachowców wysuwa się także inne w tym względzie projekty. Mówi się np. o po­trzebie materialnego zaintere­sowania młodych rolników po­dejmowaniem nauki w takiej szkole. Myśli się o tworzeniu szkół rolniczych o no-wych pro­filach i specjalnościach. Sytuacja jednak zmusza do tego, aby z uwagi na ów rok 1976, już teraz energiczniej przystąpić do podsumowywać nia dotychczasowych dyskusji na ten temat i w praktyce re­alizować najlepsze koncepcie rolniczego kształcenia. Zwró­cono na to uwagę podczas o­­statniego, XVIII Plenum CRZZ, kiedy to stwierdzono, że. realizacja uchwały -o pow­szechnym kształceniu rolni­czym wymaga już dziś od władz oświatowych, resortu rolnictwa, władz administra­cyjnych oraz instytutów nau­kowych, energicznego i szyb­kiego tworzenia . niezbędnych warunków poprawy obecnego, niezadowalającego stanu szkol­nictwa, przygotowującego ka­dry dla gospodarstw wiejskich Wykorzystanie rezerw Efekty każdego kształceni? są tym mniejsze, im więcej ludzi porzuca wyuczony za­wód. W rolnictwie efekty te są szczególnie nikle. Ucieczka od zawodu jest tu bowiem na­gminna. Z badań GUS-u wynika, że 1 stycznia 1969 r. mieliśmy w kraju 35.100 osób z wyższym wykształ­ceniem rolniczym. Spośród nich tylko 14.342 (46 proc.) pracowało w rolnictwie. A inne? W przemy­śle pracuje 2862 specjalistów rolni­ków, w budownictwie — 1990, w instytucjach oświaty i kultury — 6817, w służbie zdrowia — 261, w transporcie 1 łączności — 128, po­zostali — w innych pozarolniczych zawodach. W rolnictwie pracuje jedno­cześnie ponad 3500 absolwen­tów wyższych szkół nierolni­czych. Spośród nich: 341 —-.to specjaliści w zakresie nauk ścisłych, a 340 — to humaniści. Pozostali reprezentują inne specjalności Dane te są wymowną ilu­stracją kłopotów rolniczego zatrudnienia. Tak więc — za­nim szkolnictwo rolnicze zre­organizuje się i okrzepnie czy nie warto by sięgnąć do ka­drowych rezerw rolniczych, i ukrytych w różnych resortach instytutach nierolniczych? Może warto podjąć trud ścią­gnięcia tych ludzi do pracy, do której zostali przygotowani, na której się znają, która na nich czeka? Bez należyte­go spożytkowania ich wiedzy zawodowej trudno będzie bo­wiem zrealizować ambitne za­mierzenia przekazania w krót­kim czasie ziemi w najbardziej fachowe rolnicze ręce. (św.) •) „Zycie Warszawy” z z maje Przyczyny ubożenia lasów Mgr inż. JÓZEF BOREK W ZWIĄZKU ze znanym rapor­tem generalnego sekretarza ONZ coraz częściej omawiane są zagadnienia ochrony przyrody. Nie od rzeczy więc będzie cho­ciaż ogólnie poruszyć, przyczyny ubożenia lasów, zajmujących przecież w Polsce ok. 8,3 min ha. Wywierają one duży wpływ na kształtowanie warunków przyrod­niczych, nie są zaś tylko źródłem drzewnego surowca deficytowego. Wiadomo, że w małolesistych wo­jewództwach nizinnych, lub z la­sami zdewastowanymi, rozszerza się stepowienie, zmniejsza się wydajność plonów rolnych, od­czuwa się braki wody, a z dru­giej strony występują groźne po­wodzie w czasie roztopów wio­sennych, lub obfitszych opadów, Z tego też powodu gleby ulegają erozji, a zbiorniki wodne są szyb­ko zamulane. Lasy bowiem, wraz ze ściółką i rtmem leśnym, za­trzymują poważne ilości wody. , N;a ogólny stan lasów wpływa nie tylko ilość pobieranego drew­na z lasu, ale i sposoby użytko­wania obszarów leśnych. Od 200 lat dokonywano tzw. zrębów zupełnych. Początkowo zręby podejmowano na dużych powierz­te chniach, a po wyrębie drzewosta­nów z cennymi gatunkami, zrę­by zalesiano sosną lub świerkiem. Były to okresy najwyższej renty gruntowej, zaś iglaste drzewosta­ny miały dać w przyszłości naj­większe dochody. Pogląd ten był zupełnie błędny i groźny W swych następstwach. W wyniku takiej gospodarki o­­koło 70 proc. drzewostanów wy­stępuje obecnie na niewłaściwych siedliskach, z tych też powodów np. lasy świerkowe usychają przedwcześnie i gromadnie. W jednogatunkowych i jednowieko­­wych drzewostanach owady i pa­sożyty roślinne wyrządzają duże s2kody. Gleby odsłonięte na zrę­bach zupełnych są zmywane i u­­legają degradacji wskutek erozji, szybkiego parowania i wysusza­nia przez wiatry. W tych warunkach nawet te u­­prawy, które wyrosły w sprzyja­jących latach, po pewnym czasie przestają rosnąć i karłowacieją na glebach zdegradowanych. Przykładem tego może być Pusz­cza Notecka, w której na prze­ważającej powierzchnią występują drzewostany złej jakości, a żero­wanie szkodliwych owadów czę­sto przybiera rozmiary klęsk ży­wiołowych. z tych też powodów nasze lasy są najbardziej w Eu­ropie narażone na różnego ro­dzaju klęski, jak to niejednokrot­nie stwierdzano w prasie facho­wej. Po drugiej wojnie światowej leśnicy z dużym nakładem pracy i kosztów starali się zabliźnić ra­ny dawnej, szkodliwej gospodar­ki leśnej. Nie udało się jednak uproduktywnić istniejących drze­wostanów, mimo wprowadzenia zmian w ubytkowaniu, między in­nymi polegającym na zmniejsze­­nu powierzchni zrębów zupeł­nych. W wyniku badań stwier­dzono jednak, że nawet na ma­łych i wąskich zrębach zupełnych gleby tracą pokarmy nieodzowne dla rozwoju drzew. Poza degradacją gleb i w ogóle w wyniku dotychczasowej gospor darki, zapasy drewna w naszych lasach są mniejsze, niż np. w CSRS, NRD, NRF, w Rumunii, Szwajcarii i w innych krajach. Drzewostany liczące powyżej 100 lat występują zaledwie na 6,9 proc. powierzchni. Wkrótce będą już użytkowane młode drzewo­stany, średnio 86-letnie, co jak stwierdzono w prasie fachowej spowoduje brak grubszego drew­na tartacznego. W ostatnim okresie pobierano w. naszych lasach średnio rocznie 16,7 min m3, a do 1985 r. przy uwzględnieniu przyrostów itp. bę­dzie się pobierać rocznie 18 miń m3 drewna. Ekonomiści przewidu­ją, że do końca b. stulecia zapo­trzebowanie na drewno wzrośnie rocznie do 45 min m3. Rozpiętość więc między możliwościami pozy­skania drewna a przyszłym zapo­trzebowaniem jest b. duża. Dlate­go nasi wybitni leśnicy w prasie fachowej, na naradach lub zjaz­dach postulują wprowadzenie w naszych lasach postępowych i zróżnicowanych sposobów zago­spodarowywania, jak to już z po­zytywnymi wynikami uczyniono w innych krajach, ostatnio w la­sach ZSRR. Stwierdzono tam w czasie długotrwałych badań, że np. w drzewostanach sosnowych w drodze umiejętnych prżerębów można zwiększyć przyrosty na grubość w ciągu 16 lat o 81 proc. (do podobnych wyników doszli leśnicy w NRD). Przez hodowlę zaś dwupiętrowych drzewostanów świerkowych można skrócić cykl produkcji o 50 lat. Należy przy tym chociaż ogól­nie wspomnieć, że przez nowsze sposoby zagospodarowania leśni­cy dążą do wyeliminowania strat, wynikających ze zrębów zupeł­nych. w tym celu są hodowane dwa (lub więcej) piętrowe drze­wostany. W górnych piętrach są hodowane’ fctarsze, odpowiednio przerzedzone drzewa, które uzys­kują wzmożony przyrost gru­bości. Pod osłoną tych drzew są hodowane młodniki. Jak stwier­dzono w toku badań, mają one lepsze warunki rozwoju, niż na zupełnych zrębach. Przez utrzy­manie gleb w sprawności, wyko­rzystanie powierzchni przez rów­noczesną hodowlę starszych drze­wostanów, a zarazem i młodni­ków, zwiększa się przyrosty gru­­bizny i skraca się cykl produk­­rii. Ten nowy System uprawy po­wierzchni leśnych stanowi bardzo poważną zmianę wpływającą do­datnio zarówno na produkcję drewna, jak i na ogólny stan przyrody. Należałoby sobie zatem tyczyć jak najszybszego upow­szechnienia go w Polsce. rot. Irena Skarżyńska Moja Warszawa DROGA PRZY ŻURAWCE KIEDYŚ gdy nie było jesz­cze ani Starej Warszawy, ani nawet drewnianego dwor­ca książęcego w Jazdowie, w okolicach między dzisiejszy­mi Alejami Jerozolimskimi a Koszykową znajdowało się wśród prawiecznych boróty wielkie rozlewisko. Wody te­go rozlewiska, wciąż zasila­ne licznymi okolicznymi źród­łami, drążyły sobie drogę wśród korzeni drzew i wie­kami żłobiły' ją przez dzisiej­szą Żurawią, Plac Trzech Krzyży i Książęcą do rozlane, szeroko jak morze Wisły W czasach gdy obok drew­nianego zamku książęcego za­kładano „na suchym korze­niu” miasto Starą Warszawę, strumień płynący od rozlewi­ska, początkowo płatki i leni­wy, ale na skarpie w wyżło­bionym przez siebie wąwozie późniejszej Książęcej wartki i głęboki, nazywany był Żo­­rawieńcowy, Żorawkowy, potem Zurawką od niezliczo­s nej ilości żurawi, które ns rozlewisku z którego brał po­czątek gnieździły się, zaś wy deptaną w wąwozie obok nie­go ścieżkę, a potem drogę zwano „Drogą przy Żuraw­­ce”. Z biegiem czasu, wyschło : zostało zabudowane rozlewi­sko, w XVIII wieku marsza­łek Bieliński Żurawkę skana­lizował, a nad wąwozem u zbiegu z Placem Złotych Krzyży, na miejsce drewnia­nego położył most na kamien­nych podporach długości czterdziestu, a szerokości 26 łokci polskich, który - prze­trwał do początków dziewięt­nastego wieku. Potem o Żu­­rawce zapomniano. Jedyny« śladem jaki po niej pozostał była ulica Żurawia która od niej ,wzię!a nazwę i ulica Książęca biegnąca wyżłobio­nym przez nią wąwozem. I nagle Zurawka znalazła się na ustach wszystkich. Było to w połowie września 1944 roku. Wodociągi były znisz­czone, nieliczne pompy i stud­nie uliczne zlokalizowane przez Niemców były pod . cią­głym ostrzałem. Ludzie sto­jący przy nich w kolejce z kubłami masowo ginęli. W szpitalach przeprowadzano już tylko najprostsze zabiegi, gdyż chirurdzy nie mieli po pro­stu w czym myć rąk i nie było w czym sterylizować na­rzędzi i opatrunków.. Wtedy właśnie pocisk z działa ko­lejowego wywalił u . zbiegu Żurawiej i Placu Trzech Krzyży olbrzymi lej, który na­tychmiast wypełnił się wodą. Czerpapo ją konwiami, imbry­­kami, rondlami dzień i noc, a wody wciąż nie ubywało. Piszę, bo widziałem na wła­sne oczy. Oczywiście artyle­ria niemiecka wciąż strzela­ła, więc wciąż były ofiary, ale i wody było pod dostat­kiem. Po prostu lej po wy­buchu sięgnął podziemniego, nurtu tej rzeczki, która jak się okazuje nie wyschła ańi nie zmieniła koryta, tyle że wyżłobiła sobie drogę pod ziemią A teraz trochę o ulicy Ksią­żęcej, która Żurawce zaw­dzięcza swoje istnienie. Jak wspomniałem do osiemnastego wieku nazywano ją po prostu „Drogą przy Żurawce”. Ciąg­nęła się wówczas dnem ob­rośniętego lasfem i chaszcza­mi wąwozu i można było nią dojść do wsi Solec. Ponieważ nie była nigdy traktem han­dlowym, a na poboczach mie­ściło się zaledwie parę za­gród chłopskich, mało kto nią chodził i nie należała do bez­piecznych. Grasanci, których szczególnie w drugiej poło­wie XVII i w początkach XVTII wieku w okolicach Warszawy nie brakowało, chętnie', zwabiali tu przyjezd­nych, pod pozorem że w wą­wozie mieści się wygodna kar­czma. Potem ich obrabowy­wali, a często pozbawiali ży­cia. Owa nie istniejąca karcz­ma miała się nazywać „Pod barańiemi rogami” i stąd po-pularne w końcu XVII w. przysłowie „poszedł jak pod baranie rogi” na określenie kogoś kto naiwnie dał się obrabować. W połowie osiem­nastego wieku Wybudowano przy dolnym odcinku drogi, królewskie cegielnie, obok których wkrótce powstały glinianki, a na skrzyżowaniu z Nowym Światem stanęły dwa murowane domy. W la­tach 1772—1778 droga wcaz z terenami po obu stronach wą­wozu weszła w posiadanie, księcia eks-podkomorzego Ka­zimierza Poniatowskiego, star­szego brata króla Stasia. Za­czął on wówczas po obu jej stronach realizować według projektu S. B, Zuga dwa o­­grody. Jeden „Na Książęcym”, a drugi „Na Górze” w stronę dzisiejszego Instytutu Głucho­niemych. Po wizycie posła tu­reckiego w Warszawie, pa­nowała wówczas w stolicy moda na turecczyznę, Kazi­mierz Poniatowski wybudował w ogrodzie „Na Książęcym” minaret, a'glinianki, które za­mienił na baseny ze sztucz­nymi wyspami obudował ma­kietami z pruskiego ,muru przedstawiającymi obrazy Konstantynopola. Zbudował również salę balową kształcie kościoła, parę wiej­w skich chat, które wewnątrz były urządzone z niebywa­łym przepychem, a wreszcie na jednej ze sztucznych wysp umieścił małpiarnię. Przy ogólnym wówczas zbie dnieniu ludności Warszawy, zabawy urządzane przez księ­cia podkomorzego, zazwyczaj bardzo kosztowne i nawet jak na ówczesne obyczaje sfer dworskich bardzo wyuzdane, budziły wśród ludu Warsza­wy duże niezadowolenie. Tym większe, że z licznych ówcze­snych pism ulotnych wiedzia­no że brat królewski jest na stałym i wysokim żołdzie za­równo ambasady rosyjskiej jak austriackiej i pruskiej. .W. owym okresie droga przemianowana została na cześć Kazimierza Poniatow­skiego na ulicę Książęcą ł częściowo wybrukowana kosz­tem miasta. W dziewiętna­stym wieku przy Książęcej stanęło parę murowanych bu­dynków oraz w 1841 szpital św. Łazarza otoczony ogro­dem. Znalazła również przy tej ulicy w dawnym domu Józefa Kalasantego Szaniaw­skiego pomieszczenie ochrona dla sierot imienia Jachowi­cza, pozostająca pod patrona­tem Warszawskiego Towarzy­stwa Dobroczynności. Koniec XIX i początek wieku XX to dalsza zabudowa ulicy, między innymi na rogu Ksią­żęcej i Nowego Światu sta-' nęła kamienica zbudowana według projektu N. Nagór­skiego. W czasie ostatniej wojny spłonął szpital św. La-, zarza. ' Pod koniec Powstania War­szawskiego, w połowie wrześ­nia 1944 r., Książęca, a do­kładnie jej początkowy odci­nek był najkrótszą, choć bar­dzo ryzykowną drogą ze Śród­mieścia w kierunku Czernia­­kowa. Zginęło tam mnóstwo dziewcząt, pełniących funkcje łączniczek, a wśród nich je­dyna córka naszego zmarłe­go kolegi redakcyjnego Hali­na Wiewiórska. Po wojnie ulicę odbudowano. Z osiemna­stowiecznych zabytków zacho­wało się po wojnie parę fragmentów ogrodu „Na Ksią­żęcym” — szczątki minaretu, sadzawka i jedna z grot. Te­reny leżące po obu stronach ulicy włączono w obręb Par­ku Kultury. Znów jest tam dużo zieleni, kępy drzew, trawniki. Tylko tereny te zbyt często odwiedzane są o zmro­ku przez „urodzonych w nie­dziele”. Jak się zdaje, ci ni erobi żyją w świętym przekonaniu, że wyłącznie dla nich two­rzy się w Stolicy tereny zie­lone. Więc też i czują się jak na swoim. JACEK WOŁOWSKI Rys. M, Stęplei

Next