Trybuna Ludu, październik 1970 (XXII/273-303)

1970-10-25 / nr. 297

NIEDZIELA, 25 PAŹDZIERNIKA 1970 R. — NR 297 P olonia w_kraju Wikingów N (KORESPONDENCJA WŁASNA Z DANII A ulicach Maribo często słyszy się język polski. Nasi rodacy sq dość licznq i zwartą grupą w tej skupiającej niewiele ponad 5 tys. mieszkańców stolicy duńskiej wyspy Lolland, jednak najwięcej Duń­czyków polskiego pochodzenia można dziś spotkać o trzydzieści mniej więcej kilometrów na zachód od Ma­ribo w liczącym siedemset lat mieście Makskov. Pracu­ją w cukrowniach, olejarni, rzeźni, a przede wszystkim w wielkiej stoczni. To właśnie tu spłynęły na wodę m. in. nasze statki „Cieszyn”, „Chrobry” i „Stefan Czar­niecki”, Choć pierwsi Polacy przy­wędrowali do Danii w 1893 r., nadal spotkać można nazwiska Chyleńskich, Kożuchów, Ba­­rasińskich, Tyrańskich, Sła­­weckich, Mierzwów. Ale zda­rza się też często, że w pięk­nej polszczyźnie' pada w roz­mowie nazwisko Christiansen, Knudsen czy Henriksen. Ich protoplaści wywodzą się w większości z Galicji. Przy­słowiowa galicyjska bieda zmusiła ongiś wielu mieszkań­ców tego regionu do szukania pracy u obcych. Szli więc przede wszystkim na tradycyj­ne saksy do sezonowej naj­cięższej pracy na roli. Duże grupy trafiły do Danii, właśnie na wyspę Lolland i jej sąsiad­kę — Falster. Z Niemiec było tu bardzo blisko. Pomnik bumczarek W przededniu wybuchu I wojny światowej na obu wy­spach przebywało ponad 1C tys. Polaków. Zawierucha wo­jenna odcięła im drogi powro­tu. Później tylko nieliczni zde­cydowali się na powrót do kraju. Tu byli potrzebni, bo umieli pracować, Dania prze­żywała wówczas rozwój przemysłu. gwałtowny Rozbudo­wujące się fabryki wysysały gwałtownie ludność wiejską. A Lolland i Falster były i są zresztą dziś krainą buraka cu­krowego i w pewnym stopniu pszenicy. Jak kultywować te pracochłonne uprawy bez ro­botników? Polscy chłopi, a zwłaszcza ich córki, szybko zdobyli uznanie swoją pracą. Niemały musiał być wkład w rozwój duńskiej gospodarki owego pokolenia polskich emi­grantów, skoro w 1940 r. w le­żącej opodal Maribo miejsco­wości Sakskoebing społeczeń­stwo Danii wystawiło polskim buraczarkom granitowy pom-nlk dłuta Gottfrida Fiekhofa, Dwie polskie dziewczyny motykami w rękach przypomi­z nają tamte czasy. O tak trwałych związkach naszych rodakow z tq ziemią zadecydował tej pewnie przypominający rodzinne siro ny krajobraz. Nizinny, płaski Lolland z lekka poiałdowany l-alsier, a na mie dzach rzędy poprzydnanych wierzb sprzyjały swojskiej atmosterze. Podcb ne naszym były też lollaridzkie chaty Stosunkowo nisKie, bielone, kryte strze chq, z żurawiem przy studni, niewiele zewnętrznie różniły się od pozostawia nych w rodzinnych stronach. Obejrzą łem jedną z niewielu zachowanych w swego rodzaju skansenie, jakim jes filia Muzeum Narodowego w Kopen hadze Friiandsmuseet w miejscowości Lyngby. Nie tylko w pracy na roli dali się poznać Roiacy. Nie udało mi się dotrzeć do Fran­ciszka Jakubika, znanego wśród naszej Poionii ludowe­go poety i świetnego mówcy. Przekazano mi jednak jego opowieść o niemałym wkła­dzie naszych rodaków w roz­budowę wielkiej stoczni Nakskov. Właśnie w tej miej­w scowości bawił przed dwoma laty premier PRL, Józef Cy­rankiewicz w trakcie oficjalnej wizyty w Danii. Jan Gargula wspomina udział naszych robotników w budowie wielkiego mostu z miejscowości Vordingborg na wyspę Falster. 49 przęseł roz­piętych na długości 3211 m i największej wysokości 26 m — świadczy o wielkości tej bu­dowy. Trudno ustalić, ile kilo­gramów spośród 21 tys. ton stali i ponad 90 tys. metrów sześć, betonu przeszło przez ręce Polaków, ale podobno niemało, Do utrwalenia pozycji Pola­ków przyczynił się też w pew­nym stopniu związany blisko z naszą starą emigracją duń­ski pisarz Hilmar Wulff. Naj­trudniejszemu etapoWfz-życia emigrantów poświęcił; popular­ną w Danii trylogię. Jay-tpier­­wsza część — „Droga ku ży­ciu” została przetłumaczona na język polski. Groby polskich żołnierzy Poza południowymi wyspa,' mi są też inne skupiska Duń­czyków polskiego pochodze­nia, np. na wyspie Fionii w Odense — miejscowości zna­nej ze stoczni, w której budu­je się statki o wyporności do 200 tys. DWT. Spora grupa Znalazła się w stolicy Jutlan­­dii — Aarhus. To właśnie tu kwaterował ongiś przez dłuż­szy czas Stefan Czarniecki ze swymi wojskami, które przy­szły z odsieczą Duńczykom gromionym przez Szwedów. Dzieje Polonii kopenhaskiej związane są przede wszystkim z II wojną światową. Był to okres stosunkowo trudny dla naszych rodaków. Hitlerowcy zamierzali wywieźć wszystkich do obozów koncentracyjnych. Jak głosi wieść, podobno ów­czesny król duński, Chri­stian X, znany ze swych an­­tyniemieckich wystąpień, miał jakoby przekonywać władze niemieckie, iż przyniesie tc szkodę rolnictwu duńskiemu, a tym samym Niemcom, którzy czerpią stąd korzyści. Pozba-wienie gospodarstw tak dużej grupy wydajnych pracowni­ków zmniejszy wydajność, w czym nikt nie jest zaintereso­wany. Jest to tylko opowieść, bowiem w rzeczywistości, jak twierdzą znawcy problemu, hitlerowcy po prostu nie zdą­żyli zrealizować zamierzenia. Niemało naszych żołnierzy znalazło na duńskiej ziemi miejsce wiecznego spoczynku. Mogiły polskich lotników, ze­strzelonych przez Niemców, rozsiane są po całym niemal terytorium tego kraju. Około 30 spoczywa w zbiorowych mogiłach w Esbjerg nad Mo­rzem Północnym, po przeciw­nej stronie Półwyspu Jutlandz­kiego w Abenraa nad Maiym Bobem oraz • w Aalestrup. W Slagłille odsłonięto niedaw­no pomnik poświęcony pamię­ci naszych pilotów. W północno-wschodniej części Jutlan­­dii, w miejscowości Aalborg, znaleźć można na miejscowym cmentarzu groby trzech Poiaków ze Śląska, którzy siłą wcieleni do armii hitlerowskiej i wy­słani na służbę do Danii, tu spróbo­wali nieudanej ucieczki. Ukrywani dość długo przez mieszkańców dostali się po pewnym czasie w ręce gestapo, gdzie zostali rozstrzelani. Warto też przypomnieć pod­porucznika Jana Masłoucha, pseud. „Mały”, który zginął od kul hitlerowców, pełniąc służ­bę łącznika między polskim i duńskim ruchem oporu. Jego grób znajduje się w Mindelun­­den w rejonie Wielkiej Kopen­hagi. Związani ze starym krajem ■ Również i ta emigracja cza­sów wojny ma swych wybit­nych, zasłużonych dla Danii przedstawicieli. Należy do nich np. Zygmunt Szatkowski, nie­zwykle ceniony konstruktor w dziedzinie wysokoprężnych sil­ników okrętowych. W 1945 r. przywieziony został do Danii na rehabilitację zdrowotną po ciężkich przeżyciach obozo­wych. I tak już został. Bez je­go podpisu, jak mi powiedzia­no, w stoczni kopenhaskiej „Burmeistar i Wain” nie może być podjęta żadna decyzja w sprawie generalna silników. W trakcie wizyty w tej stocz­ni dowiedziałem się, iż pracuje tam kilkunastu cenionych pol­skich specjalistów. Wszyscy oni, a inż. Szatkowski w szcze­gólności, pośrednio lub bezpo­średnio pomagalmw. finalizo­waniu prac związanych z za­kupem przez Polskę licencji na produkcję silnika okręto­wego. Duńczycy polskiego pocho­dzenia czują się niezmiernie związani ze starym krajem. Nie ma roku, by liczne wycie­czki nie przyjeżdżały w ro­dzinne strony. Wspomniany Franciszek Jakubik z Nakskov także w trakcie minionych wa­kacji zorganizował zbiorową wycieczkę do Polski. Aleksan­der Kruszeinicki prowadzi wy­mianę kolonijną dzieci poi. skich ze Szczecina i duńskich z Nakskov. Ze zdecydowanym oburzeniem przed­­stawicieli Polonii spotkała się anty­polska kampania, prowadzona ostatnie przez część prasy duńskiej z inspiracji ośrodków syjonistycznych. Próbowane m. in. zakłócić uroczystości z okazji odsłonięcia pomnika lotników polskich w Slag!ś4>e. Insynuacje nie padły no podatny grunt. Po prostu tutejsza Po­lonia zna sytuację w starym kraju dzię­ki częstym odwiedzinom. Nasza Polonia w Danii sku­pia ok. 12 tys. osób. W ogro­mnej większości są oni zwią­zani z krajem swej młodości lub swych ojców. Istniejące „Domy Polskie”, zespoły arty­styczne, kursy języka polskie­go, dla których tak wiele zro­biła Zofia Tyrasińska z mę­żem, podtrzymują owe więzi. Każdy nasz sukces jest tam przyjmowany z niekłamaną radością i satysfakcją JERZY KRASZEWSKI Eksplozja demograficzna (Inf. wł.) Naukowcy w wielu krajach zwłaszcza Trzeciego Świata, zajmują­cy się prognozami demograficznymi, wskazują na konieczność powszechnego wprowadzenia programu kontroli uro dzeń. Postulat ten uzasadniany jest najczęściej następującym rachunkiem: w I wieku n.e. ludność świata wynosi­ła ok. 250 min. Trzeba było ai 1600 lat, aby jq podwoić. Ale dzisiaj żyje na naszej planecie ponad 3,5 mld lu­dzi, a według wszelkiego prawdopo­dobieństwa ilość ta podwoi się w cią­gu 30 lat i nadal będzie wzrastać w tempie dodatkowego miliarda co lat. Tak więc ugodzone dzisiaj dziecko 7 w momencie przekroczenia wieku 70 lat będzie żyło w świecie zamieszka łym przez 15 miliardów łudzi. Jego wnuk musiałby dzielić życie z 60 mi­liardami. Dalsze wybieganie w przysz­łość prowadzi do statystyk, które już dziś muszą budzić niepokój. Połowa ludzkości już obecnie cierpi głód j na 1 mieszkańca naszej planety przypada mniej żywności niż przed 30 laty, a warto pamiętać, że niezmien­ne od kilku lat tempo przyrostu natu­ralnego wynosi średnio 1,9 proc. i nie wykluczone, że może się ono zwięk­szyć. Naukowcy podkreślają, że w per­spektywie głodu przeciwstawić należy — poza zwiększeniem produkcji żywno­ści i sprawiedliwym jej podziałem - racjonalne i powszechne planowanie demograficzne. Tymczasem programy planowania rodziny ustalone zostały dotychczas tylko w kilku krajach (m. In. w ZRA, Turcji, Malajzjł, Kenii) a wprowadzenie tych programów rozważa obecnie około 20 rządów. (łes) TRYBUNA LUDU Gigantyczny magazyn danych Od informacji do tabeli N A początku są fakty. Malinowska kupiła kilo­gram cukru, do portu szczecińskiego przybył M/S Ju. rata, kolejny ciągnik zszedł z taśmy produkcyjnej „Ursusa”, we wsi Wólka urodziło się dziecko... Takich faktów kro­cie zachodzi w każdej sekun­dzie i z nich to składa się o­­statecznie cała nasza rzeczy­wistość. Im pełniejsza jest o nich wiedza, tym słuszniejsze wnioski można wysnuwać i tym skuteczniejsze na ich pod­stawie podejmować decyzje. Wiedzę o faktach gromadzi statystyka. Nie operuje ona faktami pojedynczymi, ale ich ugrupowaniami; po to jednak, by powstały ugrupowania, trzeba znać fakty jednostkowe. Do Głównego Urzędu Staty­stycznego docierają one naj­częściej już w postaci zgrupo­wanej; ale nie zawsze. GUS jest informowany np. o każ­dym pojedynczym fakcie u­­rodzin czy zgonu, o każdym przekroczeniu naszej granicy przez towar eksportowany lub importowany. Regułą są jed­nak sprawozdania zbiorcze. Są one zresztą także różnego ty­pu. Raz na rak np. każde przedsiębiorstwo przesyła swe dane bezpośrednio do GUS-u, ale co miesiąc, co kwartał czy­nią to tylko zjednoczenia czy resorty. Nieustanny strumień infor­macji płynie do GUS-u pocztą i telefonami, przez sieć włas­nych dalekopisów i poprzez gońców. nie mniej, Łącznie przynosi on niż 800 milionów (prawie miliard!) informacji rocznie, a każda z nich prze­wracana jest później i tasowa­na, każda kilkanaście razy podlega dodawaniu, odejmo­waniu itd. Jak to się dzieje? Pokarm dla komputerów Wstępne sprawdzenie (cźy materiał nadszedł w terminie, czy wszystkie rubtyki wypeł­nione itp.) — i zaczyna się właściwa obróbka. Tylko drobna część wędruje bezpo­średnio do zainteresowanych pracowników, którzy przy swo­ich biurkach ten materiał, wy­korzystają. Podstawowa ilość ulega zaszyfrowaniu na kar­tach dziurkowanych. Odbywa się to właściwie dwukrotnie, gdyż po sporzą­dzeniu karty jest ona spraw­dzana, co w praktyce oznacza powtórzenie tej samej czyn­ności. Choć rocznie powstaje tu kilkanaście milionów kart dziurkowanych, rachunek pra­wdopodobieństwa mówi, że najwyżej raz na siedem lat może się zdarzyć popełnienie tego samego błędu w obu ope­racjach dziurkowania i spraw­dzania. Ale i wówczas — cho­ciaż błąd pójdzie dalej — wy­chwycą go w końcu przemyśl­ne urządzenia. Gotowa karta jest podsta­wowym „surowcem” dla ma­szyn, które z zawartych w niej informacji będą układać wszelkiego rodzaju tablice i zestawienia. GUS posługuje się zarówno automatycznymi maszynami klasycznymi jak 1 techniką elektroniczną. 1 w jednym i w drugim wypadku, wprawdzie zupełnie innymi metodami, otrzymuje się przetworzenie wprowa­dzonych do maszyn danych na inne — w dowolnym układzie. Z jednych i tych samych kart, zawierających np. informacje 0 przemyśle, otrzymamy raz zestawienie według jego gałęzi 1 branży, to znowu — według województw; raz bardziej szczegółowe, raz zbiorcze; w liczbach bezwzględnych albo w procentach i tak dalej. Maszyna elektroniczna ma tę zaletę, że drukuje razem i tekst; nagłówki kolumn, treść poszczególnych wierszy. Taki tekst można od razu publiko­wać, stosując odpowiednią technikę poligraficzną. Maszy­ny klasyczne drukują tylko liczby. Maszyna elektroniczna pracuje, jak powszechnie wia­domo, z ogromną szybkością, co stawia ją na pozór poza konkurencją. Przygotowanie dla niej programu jest jednak bardzo pracochłonne: każda godzina pracy maszyny wyma­ga 20 godzin pracy programi­sty. Przy mniej skomplikowa­nych programach nie opłaci się więc skórka za wyprawkę i le­piej jest korzystać z techniki klasycznej. NI© ty^ko OTcmadsenie danych Program: dochodzimy do meritum pracy GUS-u. Wkła­dając do maszyn karty dziur­kowane, musimy wiedzieć, o ćo maszynę pytać; jakie ma nam ona dać zestawienia, ta­bele — innymi słowy, jak ma otrzymane informacje prze­tworzyć. Odpowiedź jest niby prosta. Muszą to być takie dane, któ­re są potrzebne. Komu? Przede >vszystkim potrzebna jest informacja dla kierowania i zarządzania gospodarką. Nie można planować, nie znając wyników poprzedniego okresu, nie można podejmować opera­tywnych decyzji nie wiedząc dokładnie, co się w gospodarce w danej chwili dzieje. Szybka bieżąca informacja statystycz­na dla władz państwowych i terenowych należy do głów­nych zadań GUS-u. M.in. w kilka dni po końcu każdego miesiąca przekazuje on Radzie Ministrów podstawowe dane dotyczące gospodarki w tym miesiącu w postaci sporego o­­pracowania. Podobne infor­macje otrzymują władze tere­nowe la temat swojego woje-, wództwa. Na -zlecenie kierownictwa rządowego lub partyjnego (al­bo i z własnej inicjatywy) wy­konuje często GUS pewne o­­pracowania jednorazowe, do­tyczące szczególnie aktualnych zjawisk. A poza tym — stała praca o szerokim zasięgu, znacznej ilości serii, wydawanie opraco­wań, roczników według usta­lonego programu. Jest on ob­szerny i nie dalsze jego rozwi­janie, ale pogłębianie opraco­wań, ich doskonalenie jest obecnym kierunkiem pracy na­szych organów statystycznych. Następuje symptomatyczna ewolucja: od gromadzenia i porządkowania danych do ich interpretacji. Coraz częściej więc opracowania GUS-owskie zawierają komentarz, ułatwia­jący ich wykorzystanie. To zmiana bardzo istotna. Pociąga ona za sobą m. in. znaczny wzrost wymagań w stosunku do pracowników i warto wie­dzieć, połowy że w tej chwili około personelu GUS ma "’yższe wykształcenie. Przed spisem Jesienią 1970 roku każda niemal rozmowa w GUS-ie, od czego by się zaczęła, ostatecz­nie ląduje na temacie Spisu Powszechnego. Nic dziwnego: przeprowadzany raz na dzie­sięć lat Narodowy Spis Pow­szechny jest przedsięwzięciem największym statystycz­nym. O związanych z nim za daniach świadczą np. takie po­równania. Gdy obecnie wpły wa do GUS-u, jak wspomina­liśmy, 800 milionów informacji rocznie, to Spis dostarczy ich około 2,5 miliarda; gdy w ca łej dotychczasowej praktyce opracowano na potrzeby ma­szyny elektronicznej około 400 programów — w związku ze Spisem trzeba przygotować ok. 200. Trzeba było zresztą zain­stalować nową maszynę elek­troniczną (jest to pierwszy e­­gzemplarz pierwszej polskiej maszyny do przetwarzania da nych, Odry—1304), przewiduje się zakup trzeciej. Materiały Spisu, które z po­czątkiem przyszłego roku zacz ną napływać do GUS-u, za­warte będą w około pięciu ty­siącach skrzyń... Czeka już na nie magazyn, czekają półki według województw, powia­tów. nych, Trwa opracowanie da­których dostarczyła pierwsza część Spisu, przepro­wadzona w czerwcu. Musiał już do niej zatrudnić GUS do­datkowo paręset osób. W okre­sie największego nasilenia do­datkowe zatrudnienie wyniesie około 2 tysięcy. Armia ta za­jęta będzie przenoszeniem da­nych z formularzy na karty dziurkowane. I O dzieje się z kartą, już wiemy: że po przejściu przez młyn maszyn za­mienia się wreszcie w tysiące tabel, kryjących najprzeróż­niejsze informacje. Tabele te tkwią w tomach i zeszytach, w biuletynach i sprawozda­niach, czekając. Ożywają do­piero wówczas, gdy padziie na nie czyjeś oko, gdy ktoś zasta­nowi się nad tą czy inną zależ­nością, wyciągnie z tego wnio­sek, podejmie decyzję. MIROSŁAW KOWALEWSKI 3 OPINIE CZYTELNIKÓW Kiwnie powroty na Wykpił pan redaktor B.L. dwójkę młodych magistrów-rol­­ników niemiłosiernie. Wyszy­dził ich decyzję powrotu na wieś, do własnego gospodarst­wa, sięgając po argumenty naj­cięższego kalibru: „urocza pa­ra zaprezentowana w telewizji studiowała na koszt państwa”. Nie oglądałem audycji telewi­zyjnej, żałuję. Jednak nie tyl­ko o audycję i dwójkę magist­rów chodzi w felietonie „Gdy pani inżynier karmi kury...”. Temat jest szerszy, nie do roz­strzygnięcia przez złośliwości felietonisty. Czy inżynier może prowadzić gospodarstwo indy­widualne? Czy taka decyzja młodego, wykształconego rol­nika leży w interesie społecz­nym? O trudnościach startu mło­dych indywidualnych rolników napisano wiele. Minęły już cza­sy, gdy takiego „uczonego” wieś wyklinała. Jednak nie do końca przezwyciężona została podejrzliwość, z jaka obserwuje się powroty ze szkół, z miasta, I trudno się temu dz:wić. skoro całe lata awans społeczny utoż­samiany był z opuszcze­niem wsi. Za wcześnie na czas przeszły, powrót na wieś z wyboru, po zdobyciu dyplomu technika, a co dopiero mówić inżyniera, lekarza — nie mieści się w utartych schema­tach. Tak mieszkańców ws-. jak i miasta, a także absolwentów uczelni. Powroty budzą zainte­resowanie nie zawsze przyjaz­ne — pewnie się w mieście, w szkole nie powiodło. I niestety te powroty wciąż sa za rzadkie. Nikt nie prowadzi statystyki gospodarstw inżynierów, ale nie naliczy się ich wiele w ca­łym kraju- Nie podejmuję się przeprowadzić rachunku efek­tywności złotówek przeznaczo­nych przez państwo na ich wy­kształcenie. A mógłby to być niezwykle interesujący rachu­nek o czym świadczą przykła­dy techników — społecznych agronomów; kierowników ze­społów przysposobienia rolni­czego. prezesów kółek rolni­czych. Obok pracy społecznej spełniają oni na wsi rolę istot­ną — sa po prostu nosicielami postępu. Są pierwszymi sojusz­nikami służby gromadzkiej, zwykle najszybciej wprowadza­ją nowości agro i zootechnicz­ne w swych gospodarstwach, oć nich uczy się wieś. Jak te war­tości przeliczyć na złotówki, a nie sposób przecież pominąć w owym rachunku. I policzyć trze­ba całą nadwyżkę produkcji — już wymierna w złotówkach i kwintalach — uzyskaną dzięki wyższym kwalifikacjom. Nie tak dawno z oburzeniem przyjmowano fakty, że gospo­darze indywidualni sięgają po dyplomy techników. I argu­menty były podobne: wystarczy wykształcenie podstawowe, nie stać nas — tzn. państwa na luk­sus przysposabiania technika do prowadzenia indywidualnej gospodarki. ZMW wyjaśniał, tłumaczył, argumentował, za­biegał o stypendia dla wytrwa­łych, podejmujących naukę w technikach korespondencyj­nych. Młodzi, pracujący w go­spodarstwach, nie korzystają za specjalnych przywilejów dla u­­czących się — ani z krótszego dnia roboczego, ani z urlopów. Zamknąć im drogę do dyplo­mu? Od podniesienia kwalifikacji rolników zależy postęp, gdy przybywa nowoczesnych środ­ków produkcji. Ta zależność będzie się pogłębiać. Minimum kwalifikacji potrzebnych współ­czesnemu rolnikowi, to podsta­wowe wykształcenie rolnicze. Jest sprawa wielkiej wagi przekonanie o tym młodzieży podejmującej pracę w rolnic­twie. Upowszechnienie podsta­wowego przygotowania zawodo­wego jest zadaniem najważniej­szym, ale jego realizacja nie może przekreślać ambicji mło­dzieży wiejskiej, nie może tel zamykać drogi do dyplomu. Jest to jeden z istotnych wa­runków podniesienia rangi za­wodu rolnika — pracującego tak w gospodarstwie uspołecz­nionym. jak i indywidualnym. I dlatego nie razi mnie, gdy pa­ni inżynier karmi kury. IRENEUSZ ZWARDOŃ Kraków W POLICA Mimo, że budowa kombinatu chemicznego w Policach kole Szczecina nie została jeszcze zakończona, kombinat wyprodu­kował już kilka dwuskładnikowego tysięcy ton nawozu fosforanu amonu. W tym nowoczesnym kombi­nacie zatrudniona będzie nie­wielka tylko liczba pracowni­ków. Dla wielu z już pracują­cych jest to pierwsza praca w życiu. Średnia wieku pracowni, ków fizycznych nie przekracza 22 lat, a personelu inżynieryjno, technicznego — 30. Sterowanie całego procesr produkcyjnego odbywa się przy pomocy pulpitu sterowniczego Na zdj. technik aparatury Zbig­niew Wosik dozuje ilość pulpj przechodzącej z saturatora na mieszalniki. Fot. A. Nowosielski SYGNAŁY ZE SZKÓŁ Pisze matka ucznia klasy VIII: „Syn mój uczy się nieźle i zamierza ubiegać się o przyję­cie do technikum. Zauważy­łam jednak, że od pewnego czasu popadł w stan pewne­go zniechęcenia do nauki. W rozmowie ze mną wyznał: i tak chyba nie zdam, bo na­sza pani powiedziała, że szan­se dostania się do szkoły śred­niej będą mieli tylko ci ucz­niowie, którzy ukończą szko­łę podstawową na piątkach i czwórkach, a ja nie jestem pewny, czy zdołam uzyskać same piątki i czwórki. Na wy­wiadówce straszono z kolei rodziców, mówiąc, że kto nie będzie miał „ładnego" świa­dectwa, pójdzie do zasadniczej szkoły zawodowej. Rozumiem, że nauczyciele chwytają się różnych sposobów, by mło­dzież zmobilizować do nauki a rodziców do wzmożenia o­­pieki nad uczniami. czy straszenie jest w Tylko tym wypadku właściwą i skutecz­ną metodą podniesienia wy­ników pracy uczniów? Czy nie wywołuje wręcz odwrot­nych skutków, jak w wypadku mojego syna? 1 czy „groże­nie” zasadniczą szkołą nie de­precjonuje jej wartości”?. Nie jest to odosobniony przykład straszenia uczniów klas VIII — a rodziców na wywiadówkach — kominia­rzem, którego w tym wypad­ku zastąpiono... zasadniczą szkołą zawodową. Nie najle­piej to chyba świadczy o nau­czycielu i wychowawcy, jeże­li traktuje ten typ szkół jako zbiorowisko uczniów niezdol­nych, uczących się najgorzej i jeśli pogląd ten zaszczepia młodzieży i rodzicom. Nauka w każdej szkole powyżej pod­stawowej wymaga wprawdzie innych ale określonych zain­teresowań, predyspozycji, sprawności umysłowych czy manualnych. I zasadnicze szkoły w zależności od kie­runku kształcenia również mają swoje wymagania wobec kandydatów. Niektóre muszą nawet organizować egzaminy wstępne, jako że liczba chęt­nych przekracza limit miejsc. Fakt, że większość (a na pewno znaczna liczba) mło­dzieży myśli o szkole średniej nie uwłacza zasadniczej. O- statecznie ambicje zdobycia pełnego wykształcenia śred­niego (zawodowego czy ogól­nokształcącego) uznać trzeba za objaw pozytywny, zwłasz­cza, gdy idą w parze z okreś­lonymi zainteresowaniami możliwościami ucznia. Selek­i cję absolwentów jak wiado­mo przeprowadza się drogą egzaminu wstępnego. Czy tyl­ko? Praktyka roku ubiegłego dowodzi, że tu i ówdzie two­rzy się różne bariery jeszcze przed tzw. naborem absol­wentów klas ósmych do szkół. Uczniowie piątkowi na o­­gół przyjmowani są bez egza­minu wstępnego, co ma swo­je dobre strony (zachęta do pracy w szkole podstawowej — nagroda za celujące oceny), ma również i wady (piątka nie zaWsze odpowiada fak­tycznym wiadomościom i u­­miejętnościom ucznia). Na ra­zie jednak przywilej ten jest faktem i stanowi niewątpli­wy bodziec wychowawczy w pracy szkoły. Tymczasem w praktyce bywa tak, że z góry ustala się, ilu uczniów z każ­dego powiatu może być przy­jętych bez egzaminu do klasy pierwszej szkół średnich. Na przykład — sześciu. A jeśli w powiecie jest takich więcej — których wybrać? Na tym tle rodzą się nieporozumienia między szkołą a młodzieżą i rodzicami. Zdarzają się też próby ustalania dla poszcze­gólnych szkół podstawowych w powiecie limitu miejsc w szkołach średnich („wy skie­rujecle tylu a wy tylu” — w zależności od liczby absol­wentów klas ósmych), co rów­nież stawia nauczycieli w kłopotliwej sytuacji uczniów i rodziców. Są wobec też wypadki przyjmowania zgło­szeń (m. in. do techników) wyłącznie od uczniów, legi­tymujących się świadectwami piątkowo-czwórkowymi. Czy słusznie? J. Pieter’') stwierdza: „Jest rzeczą wiadomą, że cenzury uczniów są tylko częściowo — czasami wręcz w drobnej części zależne od o­­biektywnsgo stanu wiado­mości uczniów i że przeciw­nie, wielką rolę odgrywa tu: temperament, przekonania i w ogóle różne na wskroś subiek­tywne cechy nauczyciela, po­mijając już przypadek”, Że oceny szkolne nie po­winny być jedynym kryte­rium dopuszczenia kandydata do egzaminu wstępnego dowo­dzą wyniki tychże egzami­nów. Nierzadko czwórkowo­­piątkowi absolwenci są gorzej przygotowani do podjęcia nauki w wybranej szkole (a potwierdzają to również wy­niki sprawdzianów zastosowa. nych w szkołach, które przy­jęły podania wyłącznie od najlepszych) od rówieśników z kilkoma trójkami na świa­dectwach (czasem nawet z przedmiotów Trudno więc podstawowych). chyba zgodzić się ze stosowaniem w niektó­rych szkołach średnich kryte­riów znacznie ostrzejszych od przyjętych przez wyższe u­­czelnie, które dopuszczają do egzaminu wstępnego przecież nie wyłącznie maturzystów z piątkami i czwórkami od gó­ry do dołu. Wydaje się, że wszystkie te i inne ograniczenia motywo­wane potrzebą ilościowego 1 jakościowego doboru mło­dzieży do różnych typów szkół mają charakter zabie­gów doraźnych, podejmowa­nych zwykle w sytuacjach a­­waryjnych a w tym wypad­ku wynikających ze słaboś­ci dydaktyczno-wychowawczej pracy szkoły podstawowej, z niedostatków organizacji programu działania w zakre­i sie tzw. preorientacji zawodo­wej młodzieży i rodziców. Ja­kie to daje efekty wychowaw­cze? Nieraz odmienne od zakładanych przez nauczycie­la, mobilizującego młodzież klas ósmych do nauki meto­dą straszenia szkołą zasad­niczą i z góry przekreślające­go szanse dostania się do peł­nej szkoły średniej z trójkami na świadectwie. kilku niektórych uczniów, jak wy­U nika z cytowanego listu, wy­wołuje to zniechęcenie do nauki, niewiarę we własne siły, lęk przed niewiadomą przyszłością. Również z ostatnich klas maturalnych docieraj? sygna­ły o groźbach niedopuszczenia do egzaminu maturalnego tych uczniów, którzy będą mieli oceny niedostateczne na pierwszy okres. Są licea, w których tak właśnie przedsta­wiono tę sprawę młodzieży i rodzicom na wywiadówkach. Blady strach padł na wszyst­kich (bo każdemu może prze­cież przydarzyć się t.aka przykrość w pierwszym okre­sie) — a oto zdaje się cho­dziło, choć przy tego rodza­ju przestrogach można się zmobilizować, ale można tak­że machnąć ręką. No, bo jeś­li dwója przekreśla na pierwszy okres szanse dopuszcze­nia do matury, to po co się wysilać? Można ostatecznie zrezygnować z egzaminu doj­rzałości i pozostać przy świa­dectwie ukończenia uznawanego, zgodnie z liceum, no­wym regulaminem, jako do­wód wykształcenia średniego. Czy w niektórych szkołach źle odczytano regulamin egza­minu dojrzałości czy też jest to tylko doraźny straszak na uczniów i rodziców? I w jed­nym i w konsekwencje drugim wypadku wychowawcze mogą być odwrotne od za­mierzonych. I dotkliwe — tak dla ucznia jak i dla szkoły. B. JAŚKIEWICZ *) J. Pieter, Nowe sposoby egza. minowania. Wiedza — Zawód Kultura. Po co to straszenie? Mowa kopalnia plasku podsadzkowego KATOWICE* 24 bm. w okolicach Dąbrowy Górniczej przekazano do eksploatacji nową inwestycją górniczą — kopalnię piasku pod­sadzkowego, materiału niezbęd­nego do zapełn.ania pustych miejsc po wybranym węglu. Nowa kopalnia, posiadająca za­soby piasku. które wystarczą na t»k. 13 lat nieprzerwane! eksplo­atacji. dostarczać go będzie do kopalń węgla Zagłębia Dąbrow­skiego i kopalń bytomskich. Zo­stała ona wyposażona w wysoko wydajne koparki produkcji NRD; zbudowano cały system komumi­­kacyjmy, w tym kilkadziesiąt km zelektryfikowanej sieci kolejo­wej. W uruchomieniu nowej inwe­stycji uczestniczył minister Gór­nictwa.,* Energetyki — Jan Mi« tręga. - (PAP) Spostrzeżenia IVbzwisk© NIE znam panów Mori i Yoshidy — Lindo, pra­cowników słynnej na świecie japońskiej firmy Sony. Mam w pełni uzasadnione przekonanie, że nigdy ich nie poznam. Mogę się domyślać, że są solidnymi pracownikami, skoro ich podpisy widnieją na karcie kontrolnej wyrobu tej firmy. Nabrałem do nich sza­cunku — swoim nazwiskiem zapewniają mnie, że spełnili obowiązek kontrolerów; nabra­łem zaufania do wyrobu, któ­ry firmują ludzie nie kryjący się za numerami: KT 171IV. KT 17IIV nie znaczy nic dla klienta. Nic nie znaczy nawet dla posiadacza tego stempelka. Tylko przełożeni tego „Nume­ru”, w razie reklamacji mogą go odszukać. Numer nie zobo­wiązuje, ba, niweluje wartość nazwiska, separuje klienta od człowieka, który gdzieś tam produkuje, czy dba by produk­cja była należyta. Gdybyśmy odeszli od zaszy­frowanych znaków naszej KT, moglibyśmy częściej mówić przy kupnie: o, to dobre naz­wisko, pewność i zaufanie. W przypadku dotychczasowych KT 17/IV, można by ewentual­nie powiedzieć: dobry numer... Wydaje mi się, że sprawy nazwiska można nie ograni­czać do tajemniczych dziś kontrolerów. Przyzwyczailiśmy się np. do tego, że jedna fa­bryka ubrań męskich produ­kuje dobrze, inna nie ma suk­cesów; jedna fabryka butów budzi zaufanie klientów, od wyrobów innej ludzie stronią. Chciałoby się jednak wiedzieć, że noszę ubranie dobrze uszy­te przez brygadę mistrza Pio­trowskiego, 'którego wyrób na rynek wypuścił z fabryki kon­troler Kwiatkowski. Może wtedy Piotrowski i Kwiatkowski powiedzieliby parę słów do słuchu tym kole­gom, którzy dotychczas kryją się za nazwą zakładów i par­taczą niemiłosiernie. Może wtedy ci koledzy bardziej sza­nowaliby swoje nazwiska. I klientów. Nie ma żadnych powodów, by kryć się za numerkami, lub roztapiać w masie producen­tów zasłoniętych nazwą zakła­dów. Ludzie lubią zrobić coś w swoim własnym imieniu, a szanując siebie szanować bę­dą to, co robią, swą pracę. Sprawdźcie proszę: wejdżcła na pocztę, do PKO, czy kas PKP, podejdźcie do okienka, w którym wisi bilecik z imie­niem i nazwiskiem panienki mającej załatwić waszą spra­wę. Z doświadczenia wiado­­m,o. że nievorozumienia wybu­chają przeważnie tam, gdzie zajmuje się wami anonim. B. KOLIŃSKI

Next