Zycie Warszawy, wrzesień 1967 (XXIV/207-232)

1967-09-16 / nr. 220

jttr 220 16 WRZEŚNIA 1967 E. (W) W kombinacie im. Lenina w Nowej Hucie trwają prace przy bu­dowie jednego z największych Obiektów walcowni - slabing, z urzą dzeniami sprowadzonym z ZSRR. CAF — Gawlińsk: Okiem zza kółka Co to będzie w grudniu? ANDRZEJ WRÓBLEWSKI ifKażdy przezorny obywatel zaopatruje sie w opał latem' — głosił niezbyt foremny wierszyk, apelujący do ludzi,^ by nie czekali mrozów. My rów­nież pomyślmy dziś o grudniu. Co to będzie zimą? A jeszcze przedtem; co będzie jesienią? Jesienią będzie słota a na u­­licach — błoto. Jesienią będzie­my mieli zachlapane przednie szyby, bo znana jest nam wro­dzona, polska niechęć do błot­ników. Ileż to „Starów“ zdej­muje w ogóle ten niepotrzebny, zdaniem kierowców, rekwizyt a później strzyka strumieniami brudnej mazi, od której nawet „Rolls Royce“ zmienia się w gruchota. Pal sześć zresztą e­­stetykę. Chodzi raczej o bez­pieczeństwo. Przez zabłoconą szybę trudno dojrzeć śmierć - a wystarczy jeden zastrzyk bło­ta przy wyprzedzaniu, by zanie­widzieć kompletnie. Nie spotkałem jeszcze przed­stawiciela władzy, który by ka­rał kierowcę za brak błotników. Nie wiem, może mam pecha. Zapowiedziano jednak obowiąz­kowe instalowanie w samocho­dach Rumowych osłon przeciw błotu za tylnymi kołami, ale nakaz jest ciągle jeszcze, pobo­żnym życzeniem prawomyśl­­nych. Więc?... Brudną szybę warto czymś u­­myć. Owszem, mamy różne „Re fleksy“ i „Siluxy“, nadają się one jednak raczej do mycia o­­kien, mają bowiem tę przykrą cechę, że zamarzają. Póki ciep­ło, można ich używać, ale zi­mą nie daj Boże! Przyjdzie jednak ta zima . znowu przyniesie z sobą zmorę samochodziarzy — sól. Czym zabezpieczać chromy przed ko­rozyjnym działaniem solanki? Tradycja przekazała kilka spo­sobów, m. in. pokrywanie czę­ści chromowanych woskiem, a­­le to, jak wiadomo, należy ro­bić na gorąco. Zderzak posma­rowany wazeliną lub towotem wygląda ponuro, a specjalnych środków rdzochronnych nie ma. Nie ma również środków prze­ciw potnieniu okien, a jedyny aerosolowy preparat przeciw obmarzaniu, zresztą skuteczny, ma tak niedbale wykonywane rozpylacze, że przeważnie leje się strumieniem, zamiast wy­tryskać obłokiem mgły, Z zadrością oglądałem niedawno półki sklepowe praskiej „Mototech­­ny“. Były tam i tanie jak barszcz szampony w plastikowych tubkach na jedno umycie wozu, i takież tub­ki ze środkiem konserwującym, i preparaty prezciwko potnieniu, ob­marzaniu, środki do zmywania much z szyb, płyn do usuwania ka­mienia wodnego z chłodnic, woda destylowana w plastikowych litro­wych butelkach, ostatnio pojawił się tam np. środek do mycia szyb „Lavin';, który nie dość że święta nie zmywa ale i nie zamarza, „Chroinofi*“ przeciw’ korozji spo­wodowane,i solą, „Delcarbon AR" środek usuwający nagar, są rów­­nież środki odsiarczające akumu­latory, konserwujące części gumo­we, zmywające grudki asfaltu z ka­roserii ltd. itp. Wszystko to pako­wane jest w tubki, buteleczki i pu­dełka o różnych rozmiarach tak. że każdy może sobie dobrać wielkość i rodzaj stosownie do potrzeb. Jesteśmy podobno potęgą che­miczną. Piszę „podobno“, bo tzw. chemia gospodarcza ogra­nicza się na razie raczej do wy­nalazczości w dziedzinie gospo­darstwa kuchennego, jak gdyby nie dostrzegając faktu, że po naszych drogach jeździ ponad dwa miliony samochodów i mo­tocykli. Wiadomo zaś, że nieje­den z ich posiadaczy ma taką dziwną skłonność, która mu ka­że obchodzić się z WFM-ką lub Syrenką troskliwiej niż z żona. Pozwólmyż im o nie dbać. Warszawa x 21 Przyzwyczailiśmy się do t«go. żeby Warszawy szukać albo nad Wisłą, albo na innych kontynen­tach. Z wielkim wzruszeniem przyjmujemy informacje o tym. że np. w Ameryce Północnej ja­­kaś miejscowość nosi nazwę na­szej stolicy. A tymczasem w Polsce aż 21 miejscowości, nie licząc miliono­wego miasta stołecznego, nosi nazwę Warszawa. Są to: 1) osada Warszawa w gromadzie Lipnice, powiat Chojnice; z) osa da W-wa w grom. Stary Buko­wiec, pow. Kuscierzyna; 3) pizy sióiCK W-wa w grom. Górki Wie! kie, pow. Cieszyn; 4) przysiółek W-wa w grom. Zajączki, pow. Kłobuck; 5) przysiółek W-wa w grom. chmielnik, pow. Busko- Zdrój; 6) kolonia W-wa w grom, Rytwiany, pow. Staszów; 7) przy­siółek W-wa grom. Pogrcszyn, pow. Szydłowiec; 8) przysiółek W-wa w grom. Łobzów', pow. Ol­kusz; 9) przysiółek W-wa w grom. Janów Podlaski, pow. Biała Pod­laska; 10) przysiółek W-wa w grom. Aleksandrów, pow. Biigo­­raj; 11) przysiółek W-wa w grom. Frampol, pow. Biłgoraj; 12) przy­siółek W-wa w grom. Sól, pow. Biłgoraj; 13) przysiółek W-wa w grom. Bondysz, pow. Zamość; 14) kolonia W-wa w grom. Krasno­bród, pow. Zamość; 15) przysiółek W-wa w grom. Suchowola, pow. Zamość; 16) osada W-wa w grom. Wronki, pow. Szamotuły; 17) przy­siółek W-wa w grom. Nozdrzec, pow. Brzozów; 18) przysiółek W-wa w grom. Łużna, pow. Gorlice; 19) osada W-wa -w grom. Grabice, pow. Lubsko: 20 i 21) kolonie Warszawa Lniańska i Warszawa Wetfińska w grom. Lniano, pow, Swiecie. Jedna z wiosek nosi nazwę War­­szawiaki (pow. Bełżyce), inna ■wieś i kolonia w powiecie Pia­seczno — Warszawianka. W po­wiecie otwockim jest wieś i gro­mada Warszawice. Siedem miejscowości nazywa się Warszawka, cztery miejsco­wości — Warszawska, dwie — Warszawska Kolonia, jedna — ■Warszawska Ulica. W dzielnicy Krakowa Grzegórzki jest osiedle Warszawskie. Informacje powyższe pochodzą z nowo wydanego „Spisu miejs­cowości Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” (Wydawnictwa Komu­nikacji i Łączności. W-wa 1967, cena 280 zł. stron 1384). Praca ta zawiera alfabetyczny spis miejs­cowości PRL z podaniem groma­dy, powiatu, województwa, urzę­du pocztowego, stacji lub przy­stanku kole-owego i urzędu cywilnego wg stanu na d**eń 1.VI.1966 r. WTrrOL/n K. Warszaw’a ŻYCIE WARSZAWY Od naszego specjalnego wysłannika WOJCIECHA KUBICKIEGO Kraków, we wrześniu Największe zainteresowanie tzw. ogółu wywołują ekspery­menty gospodarcze w fazie ich przygotowywania. Kiedy zaś zamiar staje się faktem — o­­pinia publiczna porzuca go w chwili, kiedy teoretycznie sfor­mułowane zasady poddawane są próbie życia. Przed kilku laty lawinę dys­kusji wywołał zamiar Mini­sterstwa Przemysłu Ciężkiego przejścia w planowaniu i oce­nianiu działalności przedsię­biorstw przemysłowych na pra cochłonność produkcji. Oczywiście, nie sposób przed stawiać tu wszystkie powody, dla których uznano liczenie w godzinach za bardziej sprawne od liczenia w złotówkach. Naj­ogólniej rzecz rnożna przedsta­wić tak: liczenie produkcji w złotówkach według tzw. wskaź­nika produkcji globalnej polega na sumowaniu wartości wszyst­kiego, co zakład wytworzył, li­cząc razem własny wkład pracy przedsiębiorstwa z wartością su rowców, półfabrykatów otrzymy wanych z zewnątrz. Można więc powiększać produkcję glo­balną fabryki bez żadnego zwię­kszenia własnego wkładu — przez powiększanie otrzymy­wanych dostaw kooperacyj­nych. Ogromnie trudne jest w tych warunkach określenie - jakie środki są przedsiębior­stwu potrzebne do wykonania nałożonych nań zadań, zwła­szcza ilu trzeba zatrudnić lu­dzi, jaką sumę zaplanować na place itd. Z wielu sposobów uniknię­cia tych trudności i nieprawi­dłowości, oraz dowolności w ocenie niezbędnych środków — przyjęto system liczenie wg, pracochłonności. A więc znając plan produkcji i rzeczywistą pracochłonność każdego wy­twarzanego w fabryce wyrobu (ściśle — każdej czynności) — można określić dość precyzyj­nie ilu potrzeba dla tej pro­dukcji ludzi. A znając obowią­zujące stawki płacowe — obli­czyć, ale trzeba za wykonanie tej produkcji zapłacić. I wresz­cie — porównując w kolejnych latach wyniki — można okre­ślić, czy fabryka ma rzeczywi­ste postępy czy nie. Więcej pracy czy więcej ton? Właśnie przed dwu laty na zasadzie eksperymentu — wprowadzono ten nowy system liczenia m. in. w Krakowskich Zakładach Armatur — dużej i właściwie jedynej w Polsce po­ważnej fabryce wszelkiego ro­dzaju łazienkowych i kuchen­nych kranów, pryszniców itp., a także zaworów do centralne­go ogrzewania i innych podob­nych wyrobów. Po dwóch la­tach można już chyba mówić o wynikach tego eksperymen­tu. Dyrektor, inżynier Czesław Basz, na pytanie o wyniki od­powiada jednoznacznie; — wy­raźny, duży postęp. Od czasu wprowadzenia no­wych zasad fabryka osiąga zna cznie większe niż dawniej co­roczne przyrosty produkcji w granicach 16 do 30 procent Skończyły się niedobory ludzi w narźędziowni (zatrudnia się nie tylu, ilu „wytargowano” lecz tylu, ilu wykazuje rachu­nek potrzeb). Skończył się na­cisk w fabryce na wypychanie wszystkiego do kooperantów. Zarobki ludzi Wzrosły — śred­nio — z niecałych 27 tys. zł rocznie na zatrudnionego w ro­ku 1964 do ,ponad 29 tys. zł w tym toku. I jeśli dawniej broniono Się wszelkimi siłami przed wszelkimi pracochłonny­mi wyrobami, szukając drogich materiałów i małego nakładu pracy —- tak teraz szuka się wyrobów opłacalnych i znaj­dujących zbyt — niezależnie od tego, czy są bardzo, czy ma­ło pracochłonne. Tak czy owak trzeba bowiem wykonać w cią gu roku produkty o określo­nym łącznym nakładzie godzin pracy. Jeśli będą mniej praco­chłonne — tu musi ich być więcej, lub na odwrót. W każ­dym razie określony nakład pracy musi być zrobiony — i to jest podstawą oceny dzia­łalności fabryki, płac i udziału załogi w zysku. Skończyła się także fatalna w skutkach po­goń za W’ynikami „tonażowy­mi" — tak charakterystyczna w okresie planowania produk­cji np. łazienkowych baterii w tonach, kiedy im wyrób był cięższy i pożerający więcej ma­teriału — tym był korzystniej­szy dla fabryki. Udana próba - i co dalej? Słowem — zarówno dyrekcja jak i pracownicy zakładu oce­niają eksperyment pozytywnie. A obiektywne fakty wskazują, że i dla gospodarki narodowej jako całości nowy system oka­zał się korzystny, spełniając nadzieje pokładane w nim w fazie wstępnych dyskusji. Mo­żną więc uważać, że ha tym odcinku realizacja Uchwały IV Zjazdu Partii została w prak­tyce wypróbowana z zdecydo­wanie korzystnymi wynikami. Jak każdy eksperyment — tak i ten przyniósł również szereg doświadczeń o szerszym zna­czeniu. W pierwszym rzędzie — ko­rzystne rezultaty uzyskane w krakowskiej fabryce skłaniają do pytania — czy nie należało energiczniej rozszerzać ten no­wy system na cały przemysł maszynowy, a może i na inne branże? Dalej — obserwacje poczy­nione w Krakowie zachęcają do pójścia dalej drogą tutaj wypróbowaną w kierunku roz­szerzania samodzielności przed­siębiorstw. Jak słusznie zauważa dyrek­tor Basz — kadra kierownicza w fabrykach stoi na ogół na wysokim poziomie fachowym i moralnym i można by posze­rzyć Zakres jej kompetencji w przekonaniu, iż skorzysta z tych swobód w imię zasad go­spodarności i postępu przemy­słu Oto np. w Krakowie znie­siono stary system ścisłego na­rzucania fabryce podziału ogól­nego zatrudnienia na bezpośre­dnio produkcyjnych i „pośred­nich”. fizycznych i umysłowych itp. Okazało się, że swoboda w gospodarzeniu się posiadanymi kadrami przez przedsiębiorstwo jest korzystna, a przy tym nie pozwala na powstawanie na­gminnych niegdyś szkodliwych dysproporcji i ograbiania z lu­dzi tzw. zaplecza technicznego fabryki (narzędziowhie, działy doświadczalne, konstrukcyjne, prototypownie itp.). Czy więc nie należałoby ro­zważyć posunięcia tej swobody nieco dalej? Np. czy mając do wykonania jakieś nowe zada­nie produkcyjne dyrekcja nie powinna mieć swobody wybo­ru: albo kupić nowe maszyny czyli, zainwestować w majątek trwały i drogą zw-iększonej me­chanizacji i automatyzacji o­­trzymać większą produkcję przy nie zwiększonym zatrudnieniu — czy przeciwnie, oszczędzić na inwestycjach a zatrudnić wię­cej ludzi? Nikt poza przed­siębiorstwem nie może lepiej ocenić w każdym szczególnym przypadku co się lepiej opłaca. Tymczasem obecnie przedsię­biorstwo nie tylko nie ma żad­nej swobody w elastycznym manewrowaniu inwestycjami i funduszem płac — ale nawet w samych inwestycjach jest całkowicie skrępowane decy­zjami instancji zjednoczenia i innych administracji gospo­darczej. Podobnych przykładów możliwości korzystnego rozwi­jania nowych zasad planowa­nia i gospodarowania można by oczywiście przytoczyć wiele. Rutyna czyha na eksperyment Niestety, mimo pozytywnych na ogół wyników obecnie trwa jącego eksperymentu — nic ostatnio nie słychać o jego po­głębianiu i rozszerzaniu. A przecież po to się robi ekspe­ryment — żeby potem go i upowszechniać i dalej iść w kierunku coraz śmielszych roz­wiązań Tymczasem nawet te już obo­wiązujące eksperymentalne za­sady są często ,pod presją ru­tyny niwelowane — wskutek wtłaczania fabryce przez zjed­noczenie starych wskaźników, które teoretycznie miały mieć charakter _ tylko „informacyj­ny”, ale nierzadko są „nieofi­cjalnie” narzucane jako ńaj­­bardziej obowiązujące — nie wyłączając niesławnej „produ­kcji globalnej” i „tonażowego rozrachunku”. I wreszcie, jeżeli zakład ma się racjonalnie gospodarzyć — to nie można zabierać mu po­łowy funduszu amortyzacyjne­go, uzyskiwanego z doliczania do kosztów odpowiedniej czę­ści zużywanych corocznie ma­szyn, urządzeń, budynków itp. Oznacza to bowiem 'stałą de­kapitalizację — nawet bowiem przy założeniu coraz lepszego wykorzystywania posiadanego majątku — co jest faktem — inwestycje i kapitalne remonty nie mogą bez szkody dla dłu­gofalowych interesów fabryki obywać się zaledwie połową wartości tego, co jest w każ­dym roku fizycznie zużywane. Budzi też wątpliwości system zastrzeżeń, jakimi obstawiona jest gospodarka innymi fundu­szami. Na przykład taki fun­dusz postępu technicznego: mo­żna z niego finansować prace badawcze, konstrukcyjne i te­chnologiczne, można kupować nietypowe urządzenia. Ale- jeśli przy unowocześnianiu jakiegoś (DOKOŃCZENIE NA STR. 5) EKSPERYMENT-SUKCES Z HAMULCAMI KSIĄŻKI BEATA SOWIŃSKA NIE TYLKO O MIŁOŚCI. — Jak to się dzieje — za­pytała mnie niedawno pewna osoba — że półki księgarskie uginają się od nadmiaru ksią­żek, a na dobrą sprawę, nie bardzo jest co czytać... Zapew­ne sporo w tym drugim stwier­dzeniu przesady, faktem jed­nak pozostaje, że tzw. bestsel­lery pojawiają się rzadko. A jeśli już trafi się pozycja, wy­chodząca naprzeciw upodoba­niom czytelniczym, znika z rynku jak kamfora. Podobny los, jak sądzę, przypadł w u­­dziale najnowszej książce Aleksandra Jackiewicza. „Spotkanie w Santa Marghe­­rita“ ukazuje nam historię niespełnionego uczucia dwojga ludzi. Zrodziło się ono w cza­sach przedwojennych, w ma­łym garnizonowym miasteczku na Kresach, gdzie bohater książki odbywał służbę woj­skową. (Koloryt tego miastecz­ka i obraz stosunków panują­cych w garnizonie odtworzył autor ze znajomością rzeczy). Zawierucha wojenna rozdzieli­ła młodych. Po latach rozłąki przebywający na emigracji Pa­weł; zaprasza do siebie Agatę, podejmując próbę rozpoczęcia wspólnego życia. A zatem powieść o miłości? Tak, choć byłoby to jednak określenie niepełne. Jest to bowiem także ujmująca psy­chologiczną prawdą powieść o starości, o jej goryczach i nie­pokojach, o słabości, pustce i zobojętnieniu. Ma ono swoje źródła również i w czym in­nym: w wyobcowaniu człowie­ka, który stracił kontakt z własną ojczyzną. Ustabilizowa­na egzystencja, względny do­statek, zapewniający swobodę poczynań, kombatanckie związ­ki przyjaźni — nie potrafią jednak wypełnić życia, nasycić go żywymi treściami. Pozosta­je dojmujące poczucie osamot­nienia i bezsensu trwania.. Stąd ciągła, uporczywa kon­frontacja teraźniejszości dniami minionymi, stąd też de­j cyzja spotkania z Agatą. Tc nie tylko kwestia odnowienia uczucia, to także próba powro­tu w przeszłość, pragnienie uj­rzenia w tamtej kobiecie — siebie z dawnych lat, chęć za­nurzenia się we własną mło­dość, w owe dni „chmurne : górne”, odzyskania wiary siebie i w sens własnego ży­w cia. Przyjazd Agaty nie przynosi jednakże spełnienia nadziei. — „To już nie ta kobieta” — po­wie Paweł, a potem jeszcze wyzna; „wszystko, co mówiła, umierało natychmiast, stawało się obrazkiem i przypomnie­niem”. Odnalezienie siebie po latach okazało się niemożliwe. Agata przybyła z kręgu innej rzeczywistości. Rozdzieliły ich nie tylko granice, ale także in­ne warunki, inne poglądy- na świat i życie. Nie pomogła u­­rzekająca sceneria włoskiego miastdczka, w Santa Marghe­­rita spotkało się dwoje innych ludzi. — „Chcesz powiedzieć — stwierdzi Paweł na ostat­nich kartkach powieści — że nie jestem ani stąd, ani stam­tąd? Zawsze tak myśię. Nie jestem ź tym, co było, ani z tym, co jest tam u was. Ale z tym tu tćż nie jestem” Powieść jest gatunkiem lite­rackim, który ostatnio prze­chodzi wyraźną ewolucję. Jest to na pewno interesujące w sensie rozwoju form twórczoś­ci, inna jednak sprawa, że au­torzy, zwracając się w stronę po-szukiwań formalnych, coraz mniejszą -wagę przywiązują do spraw fabuły. A czytelnik, bądźmy szczerzy, szuka prze­de wszystkim książek do czy­tania, których lektura nie nu­ży, nie męczy, nie zmusza do gimnastyki umysłowej. Powieść Jackiewicza, utrzymana w konwencji tradycyjnej, zgrab­nie i z kulturą literacką na­pisana (może tylko zbyt roz­ciągnięta) wychodzi naprzeciw owemu czytelniczemu zamó­wieniu. druga książka, inna w cha­rakterze, mająca wszakże również szansę zdobycia powo­dzenia u czytelników. Jej au­tor — Czesław Michniak opu­blikował już kilka zbiorów o­­powiadań — m. in. cieszące się zainteresowaniem „Losy srebr­ne i złote". Najnowsza książ­ka nosi tytuł mniej poetyczny, za to bardziej konkretny. Nie­mal słyszymy głos sekretarid, anonsującej dyskretnie swemu szefowi: — „Telefon od żony, dyrektorze”, Oczywiście rzecz nie ma nic wspólnego z książką telefo­niczną. Telefon jest tu tylko rekwizytem, sygnałem wywo­ławczym całej sprawy. A spra­wa jest z gatunku codzien­nych, chciałoby się rzec — po­tocznych. Michniak podjął tzw. temat życiowy, sięgając do sfery wości. współczesnej obyczajo­Bohater powieści, w życiu zawodowym — inżynier - magister, stojący na czele du­żego zakładu pracy, a w go­dzinach pozasłużbowych ko­chający mąż i ojciec, przeko­nany o przywiązaniu i wier­ności swojej żony, dowiaduje się pewnego dnia, iż wierność ta stoi pod znakiem zapytania. I oto ustalony porządek ota­czającego świata zaczyna się chwiać, spec od rozwiązywania problemów racjonalizacji, wy­dajności pracy itp., itd. staje przed problemem, którego roz­wiązać nie umie.. Mamy więc ,w gruncie rze­czy sytuację banalną, zaczer­pniętą z dnia powszedniego. Historyjka ta jednak służy au­torowi jako punkt wyjścia do ukazania w satyrycznym wi­dzeniu całego kompleksu spraw na styku — „biuro— dom”. Przede wszystkim ów kapitalny, jakże trafnie zaob­serwowany obraz biurowej rzeczywistości: stosunki mię­dzy dyrektorem a podwładny­mi, ciche wojny podjazdowe i zabieganie o łaski, intryżki, donosiki, lizusostwo. Stworzył tu autor całą galeryjkę barw­nych, nakreślonych cienkim piórkiem postaci, wypełniają­cych ów mały urzędniczy światek, oddał też świetnie atmosferę małego miasta, w którym każdy się zna i krok każdego śledzony jest z uwagą godną lepszej sprawy. Oczywiście, na plan pierwszy wysuwa się ukazany w krzy­wym zwierciadle portrecik dy­rektora — spędzającego życie na konferencjach, naradach fabrycznych i zebraniach, służ­­bisty, człowieka wpatrzonego w przepisy, pryncypialnego i w gruncie rzeczy dość ograni­czonego, zajętego bez reszty losami produkcji, normami, realizacją planów. Ów kierow­nik zakładu, umiejący sobie doskonale radzić z rozmaitymi „wąskimi gardłami”, przesto­jami maszyn i obniżkami kosz­tów własnych, w .obliczu do­mniemanej zdrady swojej mał­żonki czuje się całkowicie bez­radny. Tu nie można działać za pośrednictwem kadrowców, straży fabrycznej, czy dyrek­tyw odgórnych! Nasz bohater odkrywa naraz bezlitosną prawdę, iż życie okazuje się bardziej zawikłane od skom­plikowanych procesów techno­logicznych, a reakcje kobiety trudniej przewidzieć niż reak­cje chemiczne... Michniak ma dar obserwacji i niewątpliwe poczucie humo­ru. Ową zabawną, utrzymaną w felietonowym stylu opo­wieść czyta się lekko i z za­­inter eso wan iem, *) Aleksander Jackiewicz — Spot­kanie w Santa Margherita Czyt. str. 462, cena 25 zł. **) Czesław Michniak — Telefon od żony, dyrektorze — Wyd. Pozn. str: 133, cena 10 zł, r Str. 3 W paryskim karnecie Król Ubu w korekcie Od stałego korespondenta LESZKA KOŁODZIEJCZYKA T Paryż, 14 września RUDNO w jednym segre­gatorze pomieścić wszyst­kie wycinki prasowe z gazet francuskich, które uzbierały się w związku z niedawnym pobytem gen. de Gaulle’a w Polsce. Ile ich jest? Zapewne kilkaset. Średnie dzienne żni­wo nożyczek to 30—50 wycin­ków. Niektóre gazety paryskie poświęcały tej podróży codzien nie całą stronicę lub nawet półtorej. Niektóre dzienniki wysłały dla obsługi po kilku dziennikarzy. Nie mówiąc tu już o codziennych sprawozda­niach i komentarzach radio­wych. Nie mówiąc także o te­lewizji, która w ciągu tygod­niowego pobytu generała w Polsce w sumie kilka godzin programu poświęciła na bez­pośrednie transmisje lub filmy o naszym kraju. Bez przesa­dy można stwierdzić, że mało któremu wyjazdowi gen. de Gaulle’a za granicę towarzy­szyła tak obszerna oprawa pra sowa i takie zainteresowanie. Polityczna ciekawość zwią­zana z tą wizytą była przypu­szczalnie istotną, ale nie jedy­ną motywacją tego zaintereso­wania. Jak tu pominąć bowiem związki emocjonalne? Pisali­śmy już, że gdy jeden z insty­tutów badania opinii publicz­nej zwrócił się do swych roz­mówców, aby wymienili dwa spośród najsympatyczniejszych dla nich europejskich krajów socjalistycznych (poza Związ­kiem Radzieckim) — to Polska z, odsetkiem głosów 41 proc., znalazła się na pierwszym miej scu. Drugie były Węgry 30 proc. głosów. Tradycje przyja­źni polsko-francuskiej znalazły w tym swoje pokwitowanie. Nie bez znaczenia pewnie 'jest tu też fakt, że jak ktoś obli­czył, we Francji żyje około pół tora miliona ludzi pochodze­nia polskiego, z których część zachowała polskie obywatel­stwo, a wszyscy sentyment do starego kraju Znakomita większość arty­kułów pisana była w tonacji przychylnej Polsce, nawet je­śli komentarze polityczne przebiegu - samej' Wiz ftf Tub "o c jej rezultatach nie były', jed­norodne. ny Ze strony polskiej i ze stro­oficjalnych kół francus­kich polityczna waga pobytu gen. de Gaulle’a w Polsce by­ła niejednokrotnie i obszernie omawiana. Jeśli więc jeszcze raz wracamy do tego tematu, to w tym celu, aby zwrócić u­­wagę na pewne uboczne efek­ty tego najazdu żurnalistów francuskich na Polskę, które z natury rzeczy pozostawały w cieniu, ginąc w natłoku relacji politycznych. Tymczasem war­tość tych efektów ubocznych jest niemałego kalibru. Oto bowiem wraz z relacja­mi politycznymi czytelnik fran cuski dostawał codziennie por­cję wiadomości o Polsce, o jej historii, o jej urokach, o zni­szczeniach wojennych, o od­budowie, o zabytkach, rozma­chu gospodarczym, nawet o tu­rystyce, Znana jest i niemal legendar­na ignorancja tzw. przeciętnego Francuza o tym, co dzieje się po­za granicami jego kraju, a często, gęsto poza obrębem jego miasta lub dzielnicy. Gdy dodać do tego skutki wieloletniej dezinformacji z okresu lat zimnej wojny w sto­sunku do tego co się działo w kra­jach na wschód od Elby, to nie­trudno się potem dziwić pyta­niom w rodzaju, czy u was w War­szawie niedźwiedzie chodzą po u­­licach, lub czy łowickie pasiaki stanowią ulubiony strój wyjścio­wy Polaków, Prawda, że lata ostatnie za­częły nieco korygować wyobta żenią przeciętnego Francuza o Polsce, a rozwijająca się tury­styka dopełniła reszty. Na po­datną w ten sposób glebę pad­ły teraz dobre ziarna. Warsza­wa ukazała się w 8 milionach telewizorów francuskich już nie tylko jako miasto koszmar­nej martyrologii, ale i bohater­skiej odbudowy mogącej za­imponować rozmachem, nowo­czesnością, ale także iście ro­mantyczną skrupulatnością w odbudowie zabytków. Z zach­wytem i uznaniem pisano o Wilanowie, o Belwederze, Łazienkach, o Teatrze Wiel­o kim, ho a przede wszystkim o Starym Mieście, przypomina­jąc zbrodniczą dumę Goebelsa* gdy ten w 1944 roku oświad­czył, iż z Warszawy pozostał tylko punkt geograficzny na mapie Europy. Podobne uzna­nie wzbudziła odbudowa za­bytkowego Gdańska. Niektórzy ocenili ją nawet wyżej jako dzieło rekonstrukcji niż odbu­dowę warszawskiej Starówki. Oczywiście jednak olśnie­niem dla wszystkich był Kra­ków. Zachwytom nad jego uro­kami nie było końca. Przecięt­ny Francuz odkrył ze zdumie­niem 1000-letnią ciągłość na­szej kultury, piękno średnio­wiecznych zabjdków Polski, in­telektualną eksplozję polskie­go Odrodzenia, Największym jednak odkry­ciem francuskich sprawozdaw­ców była Polska współczesna. Więc Śląsk, o którym pisali, że jest jednym z największych centrów przemysłowych Europy i -jedtlą z -najgęściej w EUfbpte zaludnionych aglomeracii miej­skich. Więc Nowa Huta z jej załogą liczącą kilkadziesiąt ty­sięcy ludzi, z iei trzema milio­nami ton stali, z jei ludnością, która w ciągu 15 lat przekro­czyła 130 tysięcy w miejscu gdzie przedtem rozciągały się ugorne pola. Więc wreszcie stocznia gdańska, jedna z naj­większych w Europie, a funk­cjonująca w kraju, który przed wojną nie miał żadnych tra­dycji w przemyśle okrętowym. Z ciekawością podglądali też za­graniczni sprawozdawcy zwykłe życie codzienne w naszych mia­stach, stwierdzając, że dziewczęta noszą mini-spćdnice. żę młodzież tańczy ye-ye, że wyświetla się za­równo filmy wschodnie jak i za­chodnie i że w teatrach idzie wie­le sztuk autorów z Zachodu, cza­sem wcześniej niż trafiają one na deski sceniczne Paryża. Oczywiście drażniły ich kolejki w sklepach i dużo skromniejszy w porówna­niu z Paryżem wybór towarów* oraz to, że banalne i często tan­detne wyroby konfekcyjne z Za­chodu widnieją w witrynach komi­sów po cenach niebotycznie wyso­kich. Z drugiej jednak strony stwier­dzali, że ludzie są przyzwoicie ubrani, a uroda i wdzięk Polek skutecznie nadrabiają niedostatki w asortymencie konfekcyjnym, Z okazji pobytu w dwóch teatrach w Zabrzu i w Warsza­wie dziennikarze francuscy mieli też okazję otrzeć się 0 problemy kulturalne w Pol­sce. Olśnił ich zespół „Śląsk”. Pisali, że ma piękne kostiumy, dobre głosy i tańce pełne we­sołości i radości życia. Podobał im się Teatr Wielki w War­szawie. O wykonaniu „Fausta” pisali, że nie powstydziłby się jego nawet Bejart. Zauważyli jednak, że gen. de Gaulle’owi bardziei przypadł do serca Mazur ze „Strasznego dworu'-1, odświeżając w nim wspomnie­nia z lat. gdy próbował swych umiejętności w tym względzie. Przytaczali jednak wypowiedź pewne) warszawianki, która znała kapitana de Gaulle’a 1 kategorycznie stwierdziła, że zawsze był lepszym strategiem nim tancerzem. Skoro jesteśmy przy żartobliwym tonie — to nie uszło uszom fran­cuskich sprawozdawców słynne poczucie humoru warszawiaków, to też niejedno sprawozdanie kra­szone było znanymi anegdotami. Można więc powiedzieć, że razem z de Gaulle'em podróż przez Polsko odbyło pare milio­nów, a może kilkanaście milio­nów Francuzów. Podobnie jak gen. de Gaulle tak i wielu z nich oddało cześć naszym wy­siłkom w dziele odbudowy kra­­iu. W znanej sztuce satyrycz­nej Jarry'ego pt. „Król Ubu“ - autor pisze, że „rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”. Ka­mery telewizyjne, mikrofony, radia, artykuły gazet zweryfi­kowały ten sąd o naszym krłjr ju.

Next